Archiwa kategorii: Zapiski z cienia

Ludzie cienie

Miałam pisać. Atmosfera gęstej jesieni. Za oknem deszcz i opadające żółte liście. W mieszkaniu tylko szum pralki. Wszechświat sprzyja. A jednak myśli uciekają, tłoczą się wokół obowiązków, nie chcą tak łatwo ustąpić miejsca mojej skromnej twórczości. Jednak nie poddaję się w końcu to czas przenikania. Drugi październik tak szybko się nie trafi.

Cienie

Cienie od dawna mnie fascynowały, te potrzebne do ustawienia się po dobrej stronie światła przy fotografowaniu oraz te wyłaniające się z mroków ludzkich dusz. Z czasem uświadomiłam sobie rolę jednych i drugich. Przy fotografowaniu lepiej mieć słońce za plecami a cienie, no cóż, lepiej trzymać się jasnych stron ze świadomością obecności swojego cienia.

Cienie ludzi pokazywały mi się na ścianach. Cienie, bez udziału światła. Tak, wiem to dziwne. Ale tak było. Po śmierci mojej prababci nie pozwalano mi wchodzić do jej pokoju, kiedy jeszcze tam leżała w trumnie lub dolnej części czegoś podobnego do „ostatniego łóżka”. Ktoś przygotowywał ją do „ostatniej drogi”. Nie pamiętam kto. Chyba ktoś z rodziny, kilkoro krewnych krzątających się wokół niej w niekończącym się rytuale szykowania, uciszających swoje nerwowe szepty, które raz po raz wyrywały się piskliwymi frazami. A może byli tam jacyś obcy… Widziałam jej nos z daleka, zamknięte oczy, i czarny różaniec owijający jej drobne dłonie pokryte pajęczyną niebieskich żyłek. Obraz zapisał się na zawsze.

Nikt wtedy nie zwracał uwagi na dzieci. Jakby nie byli świadomi małych obserwatorów rzeczywistości. Kolekcjonerów szczegółów niewidzialnego świata dużych oczu. Niezauważalna Ja kręciłam się z kąta w kąt jak w nie swoim śnie. Czas płynął skokami.

Mam w głowie kolorową cienką chustkę w kwiaty zawiązaną pod brodą tej drobnej wysuszonej twarzy. Jej uśmiech zgasł niespodziewanie, kiedy obwieściła, że idzie umierać. Następnego dnia była już tylko skorupką tego co pozostało po jej jasnej, intensywnej energii zamienianej przez 93 lata na pracę. Domownicy dotkliwie odczuli brak tej pracy, w każdym wymiarze i w każdej konstelacji, od marchewki na rosół po cerowanie dziur w naszych spodniach i duszach. Od tej pory w tej rodzinie na zawsze zabrakło prawdziwej troski. Teraz można było bezkarnie odgrywać role dorosłych. Nie rozumiejąc czym jest dorosłość.

Upłynęło sporo od czasu gdy pamiętam siebie, swoje Ja, w czerwonej czapce z wielkim pomponem w kaplicy ledwo dosięgającą do otwartej trumny. Mam chyba pięć lat. Ktoś uwiecznił to zdarzenie na zdjęciu. Zupełnie jakby nie różniło się od innych zdarzeń.

Przeprowadziliśmy się do blokowiska. Tutaj wszystko było inne. Łąki trawy, dzieci na końcu ulicy. Zabawy w kałużach i w rowach ze świeżym piaskiem pod budowę innych blokowisk.

Miałam swój pokój. Nie podobał mi się. Stara czerwona wersalka. Tapeta w dziwnym kolorze, biurko i regały. Beznadziejnie smutne i bez wyrazu. Zamkniętą przestrzeń bez duszy. Ale za oknem… Tam działy się wszystkie te rzeczy… zwane dzieciństwem. Naukowcy od duszy niedawno stwierdzili na przekór Freudowi, że to nie dzieciństwo w całości kształtuje naszą świadomość ale interakcje poza nim. Wychowanie nie jest już jedynym kluczem do podświadomości, jest jedynie wierzchołkiem góry lodowej. To mnie pociesza.

Nie oszukujmy się. Świat jest nudny jeśli nie uchylimy sobie drzwi percepcji. Nie spojrzymy w głąb i dalej. Nie skalibrujemy zmysłów do tego co ulotne. Nie dopuścimy do głosu wyświechtanego w mediach symbolu wewnętrznego dziecka, będziemy w głębokiej dupie nudnej, niejadalnej, prozie życia. Utkwimy w pozytywizmie rzeczy skrajnie monotonnych, wymyślonych przez równie nudnych i przeraźliwie zmęczonych ludzi, gdzie nie ma miejsca na spoglądanie w nieznane i sięganie chmur. Niestety pamiętam czasy i katuję się nimi, kiedy humanoidy miały odwagę myśleć i wyrażać własne zdania bez kopiowania, niezgodne z ogólną ideologią.

Tonięcie w samotności macierzyństwa, o której nikt nie chce słyszeć zresztą nie wolno o niej mówić tak samo jak o pedofili księży. Zawiesiło nas na szubienicy w bańce dysocjacji. Zastygnięciu powstałym po strachu przed wojną, depresją i starością. To wybuch beznadziei, o której można tylko milczeć tak, jak o udawaniu życia, które już dawno się skończyło… I jeszcze niepokój przed nadchodzącym listopadem, w którym przyjdzie nam się zesrać z samotności. Ale czas wrócić do cieni.

W blokowisku, w klatce 777, w pokoju od wschodu widziałam pewnej nocy zarys na ścianie. W chusteczce zawiązanej pod brodą widziałam drobną twarz prababci. Czułam potworny strach kiedy obraz nie chciął zniknąć. Cień był niezaprzeczalnie nią. Dlaczego czułam tylko strach? Czekałam aż w końcu zniknie. Gdy cień w końcu spłynął ze ściany, poczułam ulgę. Miałam pewność, że to ONA . Tylko tyle. Dopiero po kilku latach pojawiły się pytania. Po co? Co chciała mi powiedzieć? Może ostrzec? Jeśli tak, to przed czym? Byłam starsza od dziewczynki z pomponem. Może miałam coś zrozumieć. Wyłuszczyć jakiś sens. Dlaczego nie mogę nic do tego wydarzenia podpiąć, żadnej idei? O co JEJ chodziło? Do dzisiaj zostaje bez odpowiedzi.

Minęły lata. W trakcie studiów zaczęłam pracę w knajpie za barem. Ogrom pijaństwa w tle zmienił moje pole widzenia. Świat pokazał swój odbyt w całej okazałości. Przybliżył skalę beznadziei, bezmiar pijaństwa tego widocznego w ciągłym zataczaniu i tego ukrytego pod maską zapracowania z gumą do żucia, sztuczną miętą mającą przytłumić smak porannych wymiotów. Mój świat sflaczał. Powietrze tak jak ciuchy po pracy śmierdziało papierosami i płaczącymi duszami. Nie wierzyłam w ten świat. Myślałam, że to tylko awatary istnień po drugiej stronie baru.

Szczepan umarł nie na mojej zmianie. Dlatego wiadomość o pogrzebie do mnie nie dotarła na czas. Przegapiłam pogrzeb. Wysłuchiwałam o swojej niekompetencji od jego kumpli. Przełknęłam ich i swoje wyrzuty sumienia oraz smutek po kimś jakby zbliżonym do mojego rozumienia przestrzeni.

Był dobry i zmęczony życiem. Z tą swoją dbałością o wygląd i humor. Prawdziwek. Najlepszy do rozmowy. Roztaczający światło w mroku. Taki Pan Nadzieja na gorsze dni. Będzie dobrze i cisza! Poproszę różowe mieszadełka, parasoleczki, i w wysokich kieliszkach, proszę, dopisz do zeszyciku…

Po paru tygodniach pojawił się na ścianie. Cień. Nos, brwi, wyraz zawsze uśmiechniętej twarzy. Długi i chudy. – Tak, wiem. Już nie jesteś mi nic winien. To tylko pieniądze. Nie martw się. Zapłaciłam. Nic się nie stało. Odpoczywaj w spokoju. Żegnaj.

To był drugi cień w moim życiu.

Jesień przyspiesza

Mgły. Temperatura nieczuła układa się nisko. Czy to nie dziwne, że jeszcze wczoraj lato piekło promieniami w odsłonięty kark a dzisiaj ołowiane chmury spływają zimnym arktycznym chłodem na nasze policzki. Czy musi tak być? Nie zdążyłam nacieszyć się latem.

Wszystko mija. W chronicznych cyklach przewlekłych chorób, zdarzeń i spotkań. Wszystko ma swój koniec. Nawet po przekroczeniu granic absurdu nawet gdy trzyma do upodlenia w swoich mackach moje gardło. Zmęczenie mięśni, obolałe naciągnięte tkanki odpoczną. Zrobią miejsce nowemu przesileniu. Taka kolej rzeczy.

Zieleń jednak nie ustępuje. Trzyma się gałęzi. Tylko gdzieniegdzie niepewnie przebija się żółć i czerwień na moim pnączu.

Zaparzam kawę. Cieszę się ciszą. W moim polu brak zakłóceń. Nikt nie proszony nie pcha się do mojej świadomości. Dzielnie wyrobiłam sobie tę pustkę. Mogę zająć się tylko sobą. To sztuka pozbyć się szumów.

W moich snach grzyby na skraju lasu. Nie mogę tam być. Może dzisiaj. Las zaprasza. Robi się magiczny niemal czarodziejski o tej porze. Brak czasu jest grzechem, kiedy wyrastają ze splątań i wybuchają wszystkimi kolorami i formami łącząc zapach sosu grzybowego ze słodkością późnych malin.

Deszcz mnie utuli

Deszcz. Taras i moja leżanka. Krople miarowo uderzają o drewniane poręcze. Ptaki ucichły razem z wiatrem. Wróciliśmy z zatłoczonego zgiełkiem soboty miasta. Z imienin od kobiety, która nigdy nie ma dość swoich imienin. Bieganina wokół stołu. Nieprzygotowane do końca potrawy, które sami musimy doprowadzać do zagotowania, wypieczenia, wykończenia słuchając ciągłych rozporządzeń i wskazówek. Sałatka? A tak, jest, jest. Trzeba pokroić. Przecież J. mówił, że nie chce. Mam dobrą sałatę. Hermetycznie zamkniętą i pomidory… i ogórki wystarczy pokroić. Gulasz zaraz wstawię. Ziemniaki zaraz ugotuję… Nie trzeba. Już głowa mnie boli od zakrętów i piskliwego głosu.

Trzeba wstawić kwiaty do wazonu. S. nie mógł przyjechać schodzi ze sterydów, źle się czuje. Czekamy na terapię biologiczną. Kobieta odwraca głowę. Słucha tylko o swoich chorobach, inne są poza zasięgiem uwagi. Teraz trzeba uporać się z nieprzygotowanymi potrawami.

A więc, makaron zamiast ziemniaków. Wstaw. J. wstawia. Ja siedzę. Nie ruszam się. Nie daję się wciągnąć w kolejną nie moją robotę. Mam dość pieprzenia o niczym. Nie zawracania uwagi. Nieuświadomione w swej pogardzie uśmiechy dotykają mnie. Przecinają skórę na policzkach. Ukradkowe spojrzenia. Tu uważność skierowana na mnie jest grzechem.

Nie odzywam się. Jem coś, co przypomina gulasz z niewiarygodnie dużymi kawałkami mięsa obgotowanymi w Vegecie. Wieprzowina zamiast wołowiny. Brzuch boli bardziej niż wcześniej. Zjem rozgotowany makaron utopiony w jasnej mazi, która miała być sosem ale jej się też nie udało przyjąć właściwej formy. Odkąd nie ma stołówki pani domu nie może przynosić już gotowców. To nowy wymiar serwowanego niesmaku. Słone i słodkie. Słodkie i słone. I bardziej słodkie. I jeszcze słodsze. Grześki, Delicje, czekolady w różnych konstelacjach.

Ona nie je. Ona już jadła wcześniej. Patrzy, komentuje, kto ile zjadł. P. uparcie odmawia i do końca trzyma się swojej decyzji. J. przebiera nogami. Wiem, że zaraz powie coś w stylu musimy jeszcze…, musimy już…, i trzeba pojechać, po… o braku czasu. Zaraz wyjdziemy i zaczniemy normalny dzień. Ale jeszcze, jeszcze…

Sąsiad kręci miód w pokoju. Drugi wyrzuca kiepy na balkon. Nic nie ma w mieszkaniu, tylko łóżko. Komornik mu wszystko zabrał bo nie spłacał kredytu. Na twarzy przebiega cień uśmiechu. Słowa kończą się niespodziewanie. Urywają. Tematy mają początki ale są uwikłane w inne rozwinięcia nie związane z tymi początkami, a wspominane startery, niestety też nie doczekały się zakończeń.

Chaotyczność, niespójność, nielogiczność. Zaraz zwariuję. Nasze zdania są notorycznie przerywane kolejnymi początkami niczego… Początki, początki, początki…niekończąca się nieinformacja w nierozmowie… Pogoda ogólnie nie tego. Ani spacer bo duszno, ani przyjemność bo gorąco. Zosia była… Ale… upiekła mi dietetyczne ciasto… Ale mięso trzeba jeść bo inaczej… ale co ty opowiadasz!? Ćwiczę niemówienie, nierozmowę, nieuwagę, nierozwijanie myśli, wstrzymywanie, nieodpowiadanie, uspokajanie, jeszcze chwilę…

J. przerywa na pół kolejnego nielogicznego smoka. Pogania, uwalnia. Możemy wreszcie wyjść. Wytrzymałam bez wybuchu. Sukces. Ale jeszcze pakowanie rzeczy, które nie zostały przygotowane. Nie wolno odmawiać, ponieważ to skaże nas na kolejne 20 minut wyjaśnień…Zgadzamy się na wszystko. Dziękujemy. Wychodzimy. Wydech.

Deszcz jak dobra matka utuli mnie do snu.

Dziękuję za deszcz.

Lęki

Budzę się z ciągłą modlitwą na ustach, żeby opuściły mnie lęki. Jednak one wracają jak zły szeląg jak złe duchy z koszmarów. Przeszkadzają. W codzienności, przetasowują poranki na moją niekorzyść. Wyganiane wchodzą oknem. Pozbywanie się ich to niekończący się proces. Długie okresy bez nich budują na dłużej moją tożsamość wzmacniają duszę. Ale gdy przychodzą ponownie są chorobą, z którą niewiadomo co robić. Rytuały pomagają przez chwilę ale myśli wciąż wracają do tamtych niewygodnych uczuć.

Mój organizm sam siebie sabotuje, jakie to banalne, sam sobie strzela w stopę. Ale to nie to samo, co wewnętrzny krytyk ta siła jest mroczniejsza. Nie ma kształtu. Nie daje się tak łatwo wygnać.

Trzeba się odważyć. Poukładać fanty. Skupić się na harmonii i wypoczynku. Trzeba przewietrzyć umysł.

Dzisiaj jak wszystko pójdzie dobrze dołączymy do reszty. Pojedziemy na bagna. Spakuję rzeczy. Napiszę posty. Skończę wcześniej robotę. Może tam uda mi się odetchnąć.

Może przez chwilę poczuję wolność. Las otuli niepewność. Serce otworzy się na przyrodę. Mam nadzieję, że to nie instynkt, który podpowiada złe scenariusze. Nie mogę tak myśleć bo zwariuję.

Dbajcie o koty…

„Chrońcie swoje granice dbajcie o koty” – Morrissey, 3.07.25 Kraków

3. 07. 25 Morrissey wystąpił w Tauron Arena Kraków. Tak zaczyna się przyjazny artykuł Michała Grzybowskiego. Dlaczego przyjazny? Ponieważ to miła odmiana po tym czego musiałam wysłuchiwać po wklejaniu ulubionych kawałków na FB. Ale to było dawno i nieprawda…

Upał, kolejki tirów, zaduch, niedoczas i pragnienie towarzyszyły nam w podróży, która wreszcie nakarmi mój głód oczekiwań na głos, który był tylko niemożliwym do spełnienia marzeniem ciągnącym się za mną latami. Szybkie jedzenie i kolejka do wejścia. Picie wody. Odstawianie butelek w rzędzie na śmietniku przy innych pustych butelkach z resztkami wody. Żadnych niebezpiecznych rzeczy… ale żeby małej wody? – Ma pani za duży plecak, proszę następnym razem przyjść z czymś mniejszym. Następnego razu w moim życiu,droga pani, nie będzie.

Kolejka rusza się sprawnie, wreszcie klima i magia oczekiwań na niewygodnych krzesełkach. Król na scenie jest zawsze królem. Wiadomo, ale ja jeszcze nie wskoczyłam w tryb koncertowy, ponieważ w głowie dudniły mi koła rozpędzonych tirów na A4. Spalony doszczętnie tir po prawej odpalał się w myślach, jakby szary, jakby był plastykową zabawką ze spływającym jak maź przodem kabiny kierowcy.

Dlaczego nie jestem tu i teraz? Dlaczego nie mogę doświadczać. Rozsmakowywać się każdą chwilą… Każdą nutą. Taśma w głowie przewija się za szybko. Coś chyba z moją uwagą nie tak.

Recenzje ogólnie dobre. Inaczej być nie może. Morrissey był perfekcyjny, po prostu nie odtworzył znanych mi schematów. Zaskoczenie może być ciosem dla utartych ścieżek neuronalnych. Tym bardziej dla kogoś przesadnie zorganizowanego, takiego nudziarza jak ja. Przecież do cholery jak mówiła Kora ileż razy można śpiewać na koncertach Kocham cię kochanie moje. W końcu artysta musi być artystą, musi tworzyć nowe, musi poszukiwać świeżych rzeczy, w każdym wieku, o każdej porze i w każdej działalności twórczej coś trzeba zmieniać, a my obserwatorzy, powinniśmy być na to otwarci. Wszyscy idziemy na Morrisseya z YouTube a zobaczymy czwartkowego Morrisseya z Krakowa. W nienagannej kondycji z podobną charyzmą, trochę inaczej ale jednak nasz kochany Moz.

Koniec nadszedł niespodziewanie jak zatrzaśnięcie drzwi. To już koniec? Niemożliwe. Bez Theres Is a Light That Never Goes Out i This Charming Man?! To się nie dzieje naprawdę. Chyba mnie tu nie ma?

Ogólnie dreszcz ale bez emocji jakby ogarnął mnie jakiś stan nieważkości, zatrzymania. W sumie spełniło się moje marzenie, tyle że opuściły mnie emocje, które przy każdym odsłuchu na tubku sięgały przecież zenitu. A teraz nic. Cisza. Umysł się wyłączył. Tracę kontakt ze swoimi myślami, uczuciami, ze swoim ciałem. Tło jakby nie istniało. Wychodzący ludzie przebrani za gwiazdy rocka. Stoisko z koszulkami Morrisseya. Nie chcę żadnych pamiątek. Sen. Odpłynięcie, odrealnienie jestem poza sobą, poza ciałem…

Myślami jestem w Krakowie a już pracuję uderzając rytmicznie w klawiaturę komputera. Dzieciaki nie pozwalają mi się skupić. S. wymiotuje, znowu zjadł coś zakazanego. Pakuję ich rzeczy, jakieś ręczniki, muszę coś wyprać, coś ugotować, coś zrobić… Dokupić leki. Nie ma mnie w tym. Ani już w tamtym. Pustka.

Dzisiaj trochę lepiej. Wyspany mózg to dobry mózg. Służy swojej pani dobrą radą, leczy smutki, każe odpocząć.

W tak pięknej wolnej chwili czytam artykuły szukam lepszych filmików z koncertu, może ktoś z pod sceny ma więcej… Chcę zamienić się w dawną siebie. Przywrócić entuzjazm. Szukam cudzych myśli skoro nie wygenerowałam jeszcze swoich.

Kiedy idziemy obejrzeć obraz Mona Lisy idziemy zobaczyć znaną nam z książek i z netu Mona Lisę. Ale na miejscu okazuje się, że obraz znajduje się za szybą, powieszony za wysoko. Nie dostrzeżemy szczegółów, ani głębi. Szyba jak mgła mózgowa, zabiera naturalność. To co miało być prawdziwe staje się sztuczne, niewidoczne. Jesteśmy zniesmaczeni… Brakuje nam magii tej chwili. Klimatu, spojrzenia w oczy… Jednocześnie, jesteśmy nieświadomi faktu, że możemy w tym samym miejscu, w tym samym czasie odkryć dobrze wyeksponowanego Św. Jana Chrzciciela stworzonego przecież tą samą ręką… Bez tła, pogrążonego w mroku barw na przekór swojej krajobrazowolubnej renesansowości. Leonardo oświetlił nienaturalnym światłem tyko twarz z podobnym tajemniczym uśmiechem ale pełniejszym, mocniejszym niż Gioconda i palcem wskazującym niebo… jak twierdzą znawcy był to zabieg rewolucyjny, ponieważ Jan Chrzciciel był prawdopodobnie ostatnim obrazem Leonarda DaVinci. A może ten palec znaczył zupełnie coś innego, nie jak twierdzą znawcy tematu Dobrą Nowinę… Tak czy owak też uczta ale mniej reklamowana i nie użyta do znudzenia w memach.

Uciekając wciąż od komercji, od zgniłego kapitalizmu i nadwyżki behawioralnej, od wszechobecnego marketingu rzeczy sami wpadamy w pułapkę wielkich tytułów, przaśnych reklam wyskakujących z każdej lodówki spersonalizowanych idei oraz wszystkiego tego, co ktoś uważa za dobre i chce nam to wtłoczyć. Czyjaś opinia przykrywa kruchą prawdę. W tym jazgocie umyka to, co sam artysta chce naprawdę nam przekazać swoją wizją świata. Tracimy sedno sedna. Dlatego dostałam klapsa od mojej czujnej podświadomości, pozbawionej ego substancji, która zaczęła w pewnym momencie szarpać się na wszystkie strony. Tylko tak mogę sama sobie wyjaśnić ten dysonans. A może mi odbija. Może nie mylił się J. stwierdzając, gorzko, że Moz wyszedł zakręcił dupą i poszedł.

Dzisiaj odpalając internety wskoczył artykuł. Uspokoił mnie. Wklejam poniżej.

Twórczość polega na zmianach. Musimy się nieustannie przeobrażać, transformować, zaskakiwać, modyfikować i adoptować do zmian.

Tylko czasem po prostu nasz umysł nie nadąża. Wolimy bezpieczną nazwaną po naszemu przestrzeń. Stary kocyk w kratkę pod którego wsuwamy nogi by oglądać kolejny serial na Netfliksie. Martwą naturę. Tak bardzo jesteśmy zdgnieździeni w swoich bańkach, że ciało nie nadąża za nową myślą. A tylko nowe chociaż ze starym dobrym sznytem prowadzi ku lepszemu budzi nas z letargu i zachwyca, wyzwala… zmienia.

Morrissey wystąpił w Tauron Arena Kraków. „Chrońcie swoje granice, dbajcie o koty” | Teraz Muzyka https://www.terazmuzyka.pl/morrissey-wystapil-w-tauron-arena-krakow-chroncie-swoje-granice-dbajcie-o-koty/

https://vm.tiktok.com/ZNdPT8xpg/

I tak najbardziej lubię

I tak najbardziej lubię ranne powietrze przesycone wilgocią. Kiedy liście są już ciemniejsze ale jeszcze widać tę przeplatankę odcieni wiosennych seledynów. Lubię mokrą ulicę pomiędzy drzewami i chodnik na który spadają płatki białych i żółtych kwiatów akacji. Krople deszczu spływają po błyszczących liściach kasztanowców. Przypominają mokre dłonie.

Zieleń ciemnieje, gęstnieje, przyspiesza, rozrasta się w wielkie pompony koron i w soczysto jasno zielone mchy u ich stóp. Zarastają ścieżki w parkach a grzybnie po cichutku rozkładają nad ziemią sine kapelusze psiaki, czernidłaki, gąski…

Ulice przypominają lustra odbijające buty i twarze. Ceglaste mury czerwienieją. Wszystko przyjmuje wilgoć z wdzięcznością. Karmi się każdą kroplą jak chlebem.

Pnącza wylewają się przez mury i wypływają przez metalowe bramki ogrodów nieposkromioną falą. Przez ten krótki moment są wolne jak moje myśli

Zastanawiam się jak je sfotografować, żeby oddać to uczucie w całej pełni. Zapach i tak zostaje tylko dla mnie. Ale poczucie spokoju i nieskończoności tych pięknych istot można przecież jakoś wyrazić…

Małe uwolnienia

„Jam częścią tej siły, która wiecznie zła pragnąc, wiecznie czyni dobro” – cytat pojawia się w powieści „Mistrz i Małgorzata” Michaiła Bułhakowa i jest cytatem z „Fausta” Johanna Wolfganga Goethego

Słyszę deszcz za oknem. Mokry poranek w świecie pełnym suszy bywa wybawieniem. Przynosi spokój. Po tym jak FB usunął mi wszystkie konta i krótkiej panice w pierwszej chwili, dotarło do mnie, że właściwie nic takiego się nie stało. To tylko awatary mojego sztucznego życia, nic nie straciłam bo prawdziwe odgrywa się tu i teraz, w każdej sekundzie i wszystkimi zmysłami – poczułam coś w rodzaju uwolnienia. Ulgę.

To niebywałe jak miło jest nie odpowiadać na te wszystkie zapytania, nie reagować na powiadomienia. Niewnikanie w toki nielogicznych słowokształtów i próśb. Niesprawdzanie, nielajkowanie, nieinterweniowanie, nie, nie, nie…

Ktoś pozbawił mnie rzeczy, które tylko na pozór wydawały się ważne, a tak naprawdę były niepotrzebnym zapychaczem czasu, usługą, czyjąś grą w której jestem tylko pionkiem. Grą generującą lęki i dodatkową uwagę zamiast satysfakcji.

Właśnie opuściłam grę. Nie moją. Cudzą.

Czasem ślepy los podsyła nam właściwe rozwiązania. Małe katastrofy są początkiem czegoś innego, dobrego. Otwierają umysł, pozwalają wyjść z bańki. Z labiryntu. Pokazują inną perspektywę, generują kreatywność.

Za oknem deszcz rozpadał się na dobre. Leniwy poniedziałek przeciągnie się do ósmej. Samochody buczą w nieustannej walce na odcinku życie-praca-śmierć. Początek tygodnia otwiera nową chacklistę. Dodaje zadania do zaległych i toczy tę śnieżną kulę przez cały miesiąc. Szkoda mi czerwca na siedzenie w tym miejscu. Ale pieniądze same się nie zarobią.

Krople uderzają rytmicznie o parapet. Dźwięk nie pozwala ruszyć z tym dniem. Zimno zatrzymuje mnie w łóżku na dłużej. Daję sobie czas. Zbieram się w sobie. Na ekranie telefonu dwa powiadomienia: Duolingo i Instagram, nic co mogłoby podnieść ciśnienie w blumondayowy poranek.

#art #astrologia #birds #celtowie #creative-photography #creative-writing #duchowość #dusza #emocje #energia #ezoteryka #filozofia #fizyka #forest #grzyby #inspiracje #intencja #intuicja #Kingfisherprzykawie #kreatywność #książka #księżyc #kwantowa #las #magia #medytacja #mushrooms #natura #nature #pisanie #podświadomość #ptaki #rytuały #rzeczywistość #sny #spacer #spokój #symbole #twórczość #umysł #warsztat #wild #zima #śnienie #świadomość

Sobota

Wczoraj świat wychłostał mnie bezlitośnie, sponiewierał sprzątaniem, użeraniem się z domownikami, pisaniem artykułów w fazie narastającego głodu i frustracji. A kiedy gniew sięgał zenitu pan FB zablokował mi wszystkie konta ze względów tylko sobie wiadomych, usunął wszystkie strony bez możliwości zażalenia. Wypełnienia jakiegokolwiek formularza, porostu zmiótł mnie z planszy. Może to jakiś znak. Jeśli nie przywróci danych czeka mnie dodatkowa orka.

Z ulicy dochodzi dźwięk maszyny łatającej dziury czymkolwiek ona jest czyni samo zło. Teraz miodowy zapach kwitnących lip przykrył czarcim ogonem smród asfaltu czyli scenariusz z wczoraj powtarza się dzisiaj. Brakuje tylko kosiarek.

Sprawy szkolne jeszcze w toku. Nowa terapia dla S. również w fazie przyznawania lub odrzucania. Nie można zacząć nowych rzeczy. Czekam. Maj minął niezauważony, a czerwiec nienaturalnie przyspiesza. J. pojechał na bagna ja tkwię z chłopcami tutaj. Tutaj jest niewygodnie, a tam mi się nie chce. Jakoś nie mogę wyprasować sobie kartek głowie. Trudno mi myśleć o jutrze, kiedy dzisiaj nie może przejść do porządku dziennego. Jest parno i duszno.

Zarwana noc produkuje słabe emocje. Włącza się użalanie. Staram się odmienić ten stan. Idzie mi całkiem nieźle. Może trzeba ruszyć z łóżka. Minąć osiedlowe bunkry i zacząć cieszyć się zielenią w innej części miasta w tę bezlitosną czerwcową sobotę… Ale mi się nie chce.

Czekam na przypływ.

To nie jest dobry czas dla ptaków

Świt obudził mnie za wcześnie. Energia mnie rozpiera, wybucha, rozkwita. Do piątej praca, praca, praca. Pisanina bez końca a później wyczerpanie. Szkoda mi tak pięknego dnia. Wychodzę po siedemnastej na krótki spacer. Trawa, kasztanowce kwitnące na biało, purpurowe bzy i mlecze w wysokiej jeszcze nieskoszonej trawie. Obłędne zapachy kwiatów aż kręci się w głowie i ta jasna zieleń.

Zostaliśmy sami z S. w mieście. Mieliśmy odpoczywać ale jakoś nie wychodzi. Może jutro. Dzisiaj przenudne filmy i seriale. Kiedyś oglądałabym do bólu, dzisiaj nudzą mnie po dziesięciu minutach.

Odpadło prasowanie i szykowanie P. na praktykę. Teraz porządkuje z J. dom na bagnach. Kiedyś bez zastanowienia dołączyłabym do nich. Ale teraz wolę ten spokój. Nawet w mieście. Z upływem lat wszystko się zmienia, może obojętnieje, blednie. Powtarzalność rzeczy znudzi największego entuzjastę życia. Wkrada się nieproszona, wypycha kolana, wyciera koszule na łokciach, strzępi nogawki. Zastyga. Nie oczekuje.

Błotniaki już nie budują gniazda na bagnach. Postępujące wycinki drzew utorowały drogę spacerowiczom w najgęstsze miejsca na mokradłach. To nie jest dobry czas dla ptaków.

Zasypiam o 21:00.

Bezczyn

P. zakończył dzisiaj praktykę w urzędzie. Nie będzie kontynuował już „pracy” w Wydziale Centrum Informacji i Planowania Kariery Zawodowej, zakomunikowała jakby ze smutkiem. Dobrze, że to tylko praktyka i na tym „kariera” się nie kończy. Po drodze odbiera paczkę wysyłając SMS-em komunikaty: informujące o każdym kroku: paczka została odebrana, paczka w drodze, paczka zostanie dostarczona, zadanie zostało wykonane!

O jedną koszulę mniej do prasowania w porannym kieracie Matki Polki od Zaburzeń.

S. jutro skończy szkołę a w maju już matura. Całkowita remisja jego choróbska jeszcze nie nastąpiła. Gnieździ się w jego jelitach i w moim mózgu jednocześnie jak pasożyt.

Niespodziewanie 21 kwietnia o 7:35 zmarł papież Franciszek. „Franciszek w Krakowie modlił się nad ranem i sam prał skarpetki” – ujawnił Kardynał Stanisław Dziwisz w rozmowie z Vatican News.

Alert RCB: Dziś i jutro intensywne, nawalne opady deszczu.

„Z siekierą na fotoradar” Urządzenie zniszczone ponownie. Fotoradar, który w Warszawie dyscyplinował kierowców przekraczających 50 km/h na Alejach Jerozolimskich, został po raz drugi zniszczony. Przetrwał tylko dobę od ponownej instalacji. Kroś porąbał go siekierą… informuje BRD24.PL. Uwielbiam polskie gównodziennikarstwo.

Próbuję odpocząć. J. przykręca śrubki do starych rozchybotanych krzeseł Ikea. Ich świetność przeminęła razem z moją młodością i entuzjazmem do nowych rzeczy. Światło w przedpokoju razi siatkówki jak na przesłuchaniu z Jandą. Za oknem pachnie deszczem. Ptak śpiewa. Bez kwitnie. Śmieci śmierdzą zepsutym mięsem. Czwartkowa półcisza uspokaja mój umysł przed piątkowym piekiełkiem. Święta minęły, zmęczenie zostało jak psychiczna anemia. Leżenie zamienia się w bezczyn. Bezczyn w godzinę dwudziestą. Dwudziesta w dwudziestą drugą. Wieczór przeistacza się w noc.