Archiwa tagu: #zapiski

Jesień przyspiesza

Mgły. Temperatura nieczuła układa się nisko. Czy to nie dziwne, że jeszcze wczoraj lato piekło promieniami w odsłonięty kark a dzisiaj ołowiane chmury spływają zimnym arktycznym chłodem na nasze policzki. Czy musi tak być? Nie zdążyłam nacieszyć się latem.

Wszystko mija. W chronicznych cyklach przewlekłych chorób, zdarzeń i spotkań. Wszystko ma swój koniec. Nawet po przekroczeniu granic absurdu nawet gdy trzyma do upodlenia w swoich mackach moje gardło. Zmęczenie mięśni, obolałe naciągnięte tkanki odpoczną. Zrobią miejsce nowemu przesileniu. Taka kolej rzeczy.

Zieleń jednak nie ustępuje. Trzyma się gałęzi. Tylko gdzieniegdzie niepewnie przebija się żółć i czerwień na moim pnączu.

Zaparzam kawę. Cieszę się ciszą. W moim polu brak zakłóceń. Nikt nie proszony nie pcha się do mojej świadomości. Dzielnie wyrobiłam sobie tę pustkę. Mogę zająć się tylko sobą. To sztuka pozbyć się szumów.

W moich snach grzyby na skraju lasu. Nie mogę tam być. Może dzisiaj. Las zaprasza. Robi się magiczny niemal czarodziejski o tej porze. Brak czasu jest grzechem, kiedy wyrastają ze splątań i wybuchają wszystkimi kolorami i formami łącząc zapach sosu grzybowego ze słodkością późnych malin.

Deszcz mnie utuli

Deszcz. Taras i moja leżanka. Krople miarowo uderzają o drewniane poręcze. Ptaki ucichły razem z wiatrem. Wróciliśmy z zatłoczonego zgiełkiem soboty miasta. Z imienin od kobiety, która nigdy nie ma dość swoich imienin. Bieganina wokół stołu. Nieprzygotowane do końca potrawy, które sami musimy doprowadzać do zagotowania, wypieczenia, wykończenia słuchając ciągłych rozporządzeń i wskazówek. Sałatka? A tak, jest, jest. Trzeba pokroić. Przecież J. mówił, że nie chce. Mam dobrą sałatę. Hermetycznie zamkniętą i pomidory… i ogórki wystarczy pokroić. Gulasz zaraz wstawię. Ziemniaki zaraz ugotuję… Nie trzeba. Już głowa mnie boli od zakrętów i piskliwego głosu.

Trzeba wstawić kwiaty do wazonu. S. nie mógł przyjechać schodzi ze sterydów, źle się czuje. Czekamy na terapię biologiczną. Kobieta odwraca głowę. Słucha tylko o swoich chorobach, inne są poza zasięgiem uwagi. Teraz trzeba uporać się z nieprzygotowanymi potrawami.

A więc, makaron zamiast ziemniaków. Wstaw. J. wstawia. Ja siedzę. Nie ruszam się. Nie daję się wciągnąć w kolejną nie moją robotę. Mam dość pieprzenia o niczym. Nie zawracania uwagi. Nieuświadomione w swej pogardzie uśmiechy dotykają mnie. Przecinają skórę na policzkach. Ukradkowe spojrzenia. Tu uważność skierowana na mnie jest grzechem.

Nie odzywam się. Jem coś, co przypomina gulasz z niewiarygodnie dużymi kawałkami mięsa obgotowanymi w Vegecie. Wieprzowina zamiast wołowiny. Brzuch boli bardziej niż wcześniej. Zjem rozgotowany makaron utopiony w jasnej mazi, która miała być sosem ale jej się też nie udało przyjąć właściwej formy. Odkąd nie ma stołówki pani domu nie może przynosić już gotowców. To nowy wymiar serwowanego niesmaku. Słone i słodkie. Słodkie i słone. I bardziej słodkie. I jeszcze słodsze. Grześki, Delicje, czekolady w różnych konstelacjach.

Ona nie je. Ona już jadła wcześniej. Patrzy, komentuje, kto ile zjadł. P. uparcie odmawia i do końca trzyma się swojej decyzji. J. przebiera nogami. Wiem, że zaraz powie coś w stylu musimy jeszcze…, musimy już…, i trzeba pojechać, po… o braku czasu. Zaraz wyjdziemy i zaczniemy normalny dzień. Ale jeszcze, jeszcze…

Sąsiad kręci miód w pokoju. Drugi wyrzuca kiepy na balkon. Nic nie ma w mieszkaniu, tylko łóżko. Komornik mu wszystko zabrał bo nie spłacał kredytu. Na twarzy przebiega cień uśmiechu. Słowa kończą się niespodziewanie. Urywają. Tematy mają początki ale są uwikłane w inne rozwinięcia nie związane z tymi początkami, a wspominane startery, niestety też nie doczekały się zakończeń.

Chaotyczność, niespójność, nielogiczność. Zaraz zwariuję. Nasze zdania są notorycznie przerywane kolejnymi początkami niczego… Początki, początki, początki…niekończąca się nieinformacja w nierozmowie… Pogoda ogólnie nie tego. Ani spacer bo duszno, ani przyjemność bo gorąco. Zosia była… Ale… upiekła mi dietetyczne ciasto… Ale mięso trzeba jeść bo inaczej… ale co ty opowiadasz!? Ćwiczę niemówienie, nierozmowę, nieuwagę, nierozwijanie myśli, wstrzymywanie, nieodpowiadanie, uspokajanie, jeszcze chwilę…

J. przerywa na pół kolejnego nielogicznego smoka. Pogania, uwalnia. Możemy wreszcie wyjść. Wytrzymałam bez wybuchu. Sukces. Ale jeszcze pakowanie rzeczy, które nie zostały przygotowane. Nie wolno odmawiać, ponieważ to skaże nas na kolejne 20 minut wyjaśnień…Zgadzamy się na wszystko. Dziękujemy. Wychodzimy. Wydech.

Deszcz jak dobra matka utuli mnie do snu.

Dziękuję za deszcz.

I tak najbardziej lubię

I tak najbardziej lubię ranne powietrze przesycone wilgocią. Kiedy liście są już ciemniejsze ale jeszcze widać tę przeplatankę odcieni wiosennych seledynów. Lubię mokrą ulicę pomiędzy drzewami i chodnik na który spadają płatki białych i żółtych kwiatów akacji. Krople deszczu spływają po błyszczących liściach kasztanowców. Przypominają mokre dłonie.

Zieleń ciemnieje, gęstnieje, przyspiesza, rozrasta się w wielkie pompony koron i w soczysto jasno zielone mchy u ich stóp. Zarastają ścieżki w parkach a grzybnie po cichutku rozkładają nad ziemią sine kapelusze psiaki, czernidłaki, gąski…

Ulice przypominają lustra odbijające buty i twarze. Ceglaste mury czerwienieją. Wszystko przyjmuje wilgoć z wdzięcznością. Karmi się każdą kroplą jak chlebem.

Pnącza wylewają się przez mury i wypływają przez metalowe bramki ogrodów nieposkromioną falą. Przez ten krótki moment są wolne jak moje myśli

Zastanawiam się jak je sfotografować, żeby oddać to uczucie w całej pełni. Zapach i tak zostaje tylko dla mnie. Ale poczucie spokoju i nieskończoności tych pięknych istot można przecież jakoś wyrazić…

Małe uwolnienia

„Jam częścią tej siły, która wiecznie zła pragnąc, wiecznie czyni dobro” – cytat pojawia się w powieści „Mistrz i Małgorzata” Michaiła Bułhakowa i jest cytatem z „Fausta” Johanna Wolfganga Goethego

Słyszę deszcz za oknem. Mokry poranek w świecie pełnym suszy bywa wybawieniem. Przynosi spokój. Po tym jak FB usunął mi wszystkie konta i krótkiej panice w pierwszej chwili, dotarło do mnie, że właściwie nic takiego się nie stało. To tylko awatary mojego sztucznego życia, nic nie straciłam bo prawdziwe odgrywa się tu i teraz, w każdej sekundzie i wszystkimi zmysłami – poczułam coś w rodzaju uwolnienia. Ulgę.

To niebywałe jak miło jest nie odpowiadać na te wszystkie zapytania, nie reagować na powiadomienia. Niewnikanie w toki nielogicznych słowokształtów i próśb. Niesprawdzanie, nielajkowanie, nieinterweniowanie, nie, nie, nie…

Ktoś pozbawił mnie rzeczy, które tylko na pozór wydawały się ważne, a tak naprawdę były niepotrzebnym zapychaczem czasu, usługą, czyjąś grą w której jestem tylko pionkiem. Grą generującą lęki i dodatkową uwagę zamiast satysfakcji.

Właśnie opuściłam grę. Nie moją. Cudzą.

Czasem ślepy los podsyła nam właściwe rozwiązania. Małe katastrofy są początkiem czegoś innego, dobrego. Otwierają umysł, pozwalają wyjść z bańki. Z labiryntu. Pokazują inną perspektywę, generują kreatywność.

Za oknem deszcz rozpadał się na dobre. Leniwy poniedziałek przeciągnie się do ósmej. Samochody buczą w nieustannej walce na odcinku życie-praca-śmierć. Początek tygodnia otwiera nową chacklistę. Dodaje zadania do zaległych i toczy tę śnieżną kulę przez cały miesiąc. Szkoda mi czerwca na siedzenie w tym miejscu. Ale pieniądze same się nie zarobią.

Krople uderzają rytmicznie o parapet. Dźwięk nie pozwala ruszyć z tym dniem. Zimno zatrzymuje mnie w łóżku na dłużej. Daję sobie czas. Zbieram się w sobie. Na ekranie telefonu dwa powiadomienia: Duolingo i Instagram, nic co mogłoby podnieść ciśnienie w blumondayowy poranek.

#art #astrologia #birds #celtowie #creative-photography #creative-writing #duchowość #dusza #emocje #energia #ezoteryka #filozofia #fizyka #forest #grzyby #inspiracje #intencja #intuicja #Kingfisherprzykawie #kreatywność #książka #księżyc #kwantowa #las #magia #medytacja #mushrooms #natura #nature #pisanie #podświadomość #ptaki #rytuały #rzeczywistość #sny #spacer #spokój #symbole #twórczość #umysł #warsztat #wild #zima #śnienie #świadomość

Sobota

Wczoraj świat wychłostał mnie bezlitośnie, sponiewierał sprzątaniem, użeraniem się z domownikami, pisaniem artykułów w fazie narastającego głodu i frustracji. A kiedy gniew sięgał zenitu pan FB zablokował mi wszystkie konta ze względów tylko sobie wiadomych, usunął wszystkie strony bez możliwości zażalenia. Wypełnienia jakiegokolwiek formularza, porostu zmiótł mnie z planszy. Może to jakiś znak. Jeśli nie przywróci danych czeka mnie dodatkowa orka.

Z ulicy dochodzi dźwięk maszyny łatającej dziury czymkolwiek ona jest czyni samo zło. Teraz miodowy zapach kwitnących lip przykrył czarcim ogonem smród asfaltu czyli scenariusz z wczoraj powtarza się dzisiaj. Brakuje tylko kosiarek.

Sprawy szkolne jeszcze w toku. Nowa terapia dla S. również w fazie przyznawania lub odrzucania. Nie można zacząć nowych rzeczy. Czekam. Maj minął niezauważony, a czerwiec nienaturalnie przyspiesza. J. pojechał na bagna ja tkwię z chłopcami tutaj. Tutaj jest niewygodnie, a tam mi się nie chce. Jakoś nie mogę wyprasować sobie kartek głowie. Trudno mi myśleć o jutrze, kiedy dzisiaj nie może przejść do porządku dziennego. Jest parno i duszno.

Zarwana noc produkuje słabe emocje. Włącza się użalanie. Staram się odmienić ten stan. Idzie mi całkiem nieźle. Może trzeba ruszyć z łóżka. Minąć osiedlowe bunkry i zacząć cieszyć się zielenią w innej części miasta w tę bezlitosną czerwcową sobotę… Ale mi się nie chce.

Czekam na przypływ.

Deszcz

Deszcz. Nie wiedziałam, że może tak dobrze się kojarzyć. Dawać spokój i wytchnienie pomimo kolejnej nieprzespanej nocy w chorobach, wymiotach, biegunkach obrzękach kaszlach. Coś się zmienia. Ale wizyta we Wrocławiu nas nie ominie. Drugi tydzień covidowo w tym zaścianku zagościło się jak u siebie. Słowo precz nie istnieje dla tej materii. Nie ma litości. Znęca się nad S. jak potwór bez empatii. Jak narcyz potrzebuje uwagi i nie myśli o zmianie.

Deszcz. Uspokaja. Zagłusza kaszel. Deszcz zmywa niepokój. Wycisza. Rysuję nieśmiało nowy scenariusz.

Wczoraj wyszłam. Spacer był wybawieniem. Jak spacerniak. Moja cela dalej nie posprzątana tonie w butelkach po wodzie i obierkach po jabłkach. Czas się ciągnie i rozwleka. W ustach gorycz i spalenizna. Deszcz uderza kroplami o blaszany parapet. Przyspiesza. Srok nie słychać. Szarość.

Czas wziąć prysznic i zaparzyć rumianek. Deszcz.

Ktoś niepewnie schodzi po kamiennych schodach. Przyśpiesza.

I tak zmoknie.

Jak dobry sen

Miarowy turkot inhalatora i kaszel. Codzienny rytuał. Drugi tydzień bez większych zmian. Poranna euforia po godzinie zamienia się w zmęczenie. To gówno nie przechodzi. Zmienia się jedynie w lżejsze formy. Inne rodzaje snu. Majaki na jawie.

Mdłości utrzymują się nie pozwalając normalnie zjeść. Ale to akurat dobrze dla nadmiaru kilogramów. Takie oczyszczenie jeszcze nikomu nie zaszkodziło. No może S. ale on już przybrał trochę na wadze.

Szary poranek przeradza się w słoneczny obrazek obfitości. Widziałam krokusy w parku i przekwitające przebiśniegi. Wiosna przychodzi cicho. Wypełnia przestrzeń między drzewami i zabudowaniami mojego miasta. Może otworzy drzwi percepcji do innego światła, które wreszcie nas uzdrowi i pozwoli żyć w kolejnym wymiarze.

Na razie nie wychylam się. Zastygam w oczekiwaniu na lepszy nastrój. Nie daję zabrać się temu, który przelewa czarną smolę pomiędzy mózgiem i jelitami. Nie wpadam w czarną dziurę. Zachowuję spokój. Nie daję się. Nie rozmyślam. Nie użalam. A jednak coś mogłoby drgnąć. Jakiś pierwszy pączek mógłby mnie przytulić jak dobry sen.

I sroki

Pływam w spokoju. Po ostatnich bombach lękowych przyszło ukojenie. Cisza, czarno za oknem. Nieurodzony jeszcze poranek nieśmiało przyjmuje tupanie małych patykowatych stóp na parapecie. Czasem trzeszczącą nieznanego pochodzenia maszynę jak czołg wlekący się po zmęczonym asfalcie. Kilka kroków i szuranie szpadlem. Może spadł śnieg? Nie sprawdzę. Nikt mnie nie wygoni z łóżka. Nie teraz.

Na wietrze lądują małe kulki. Nie są podobne do gradu ani do śniegu. Lekkie przypominają raczej styropian pocierany przez złośliwe dziecko na lekcji plastyki. Dwie siatki płotów przecięte błotnistą drogą i my po środku w kapturach i ziemiste czarnych kurtkach chroniących przed utratą ciepła. Codzienny spacer przerodził się w rutynę. Spacer, pisanie, spacer, pisanie… Pogoda szara. Ołowiane niebo nie przepuszcza słońca. Zapowiadany mróz nie pojawił się tego dnia więc błoto przyczepiło się do naszych podeszw jak smoła. Ciężkie kroki i oddechy. To my. Maszyna parowa. Codzienny wyrzut sumienia niedokończonych spraw i niespełnionych snów. Pretensji za życie i lęki na przyszłość generowane notorycznie przez chore mózgi: że aparat nienoszony, jelita w rozsypce, leki, szpital, kontrola, co dalej?

I jeszcze komisja wojskowa. Kolejny niezdany test prawa jazdy. Zły format nadziei nie przylega do ciała. Praktycznie nie istnieje. A jednak za sprawą nieznanego światła coś porusza się w snach przywodząc cząsteczki nieokreślonego szczęścia z dalekich pokładów nieświadomości, które od paru dni próbują ję przebić przez niezrozumiałe sny o zielonych furtkach blokujących tłum ludzi na mojej spacerowej ulicy. Te sny dają wytchnienie chociaż do końca nie pamiętam co w nich się przewijało, odczucia każą mi myśleć o czymś dobrym, nienazwanym, nienachalnym. Jakaś iskra znów pokazuje mi drogę, każe przetwarzać informacje. Budować nowe. Taka mała wiosna… a jednak blokada.

Zza płotu wyjrzał pęd jeżyny. Czy to nie dziwne, że o tej porze jego liście są ciemnozielone a igły czerwone jak krew. Jakby zimy nigdy tu nie było. A może obudził się za wcześnie jak kotki na wierzbie koło pola. Wiosna przychodzi z roku na rok szybciej niż umysł zdąży ją zarejestrować. Jednak cząsteczki powietrza nadal się whają i szybko wycofują kiedy szron pokrywa szyby samochodów o poranku. A jednak to już nie to. To już nie zimowe przesilenie. Coś ruszyło pradawnym cyklem przemiany w stronę słońca. Alchemiczne przebudzenie. Uczucie świeżości i początku. Wyrastanie. Przemienianie.

Nerwowy lot kosa gdy zapada zmrok przywołuje transformację na którą liczę. Głos sikorek z piskliwej formy zmienił się na nitkowate metaliczne popiskiwania. Sokół w swej nieskończonej wędrówce przysiadł na mojej lipie obok latarni. Szary jak sowa monitoruje teren. Widzi to wredna sroka. Zaraz podleci i wygoni go z gałęzi swoim diabelskim skrzekiem. Nikt tu nie lubi obcych. To jedyna prawda tego skrawka bytu. Nikt tu nie lubi obcych!

Zwłaszcza dzikich. Z innymi piórami. Nikt tego nie zmieści w swoim wąskim umyśle. Odruch obronny. Sroki są w tym najlepsze. One nie znoszą wszystkich. Zagadką staje się się fakt dlaczego nie budują gniazd w lesie, a na miejsca swych skomplikowanych domów wybierają właśnie miasta. Są blisko z ludźmi. Zakochują się w ich nienawiści. Wyganiają innych a gdy już naczynie złośliwości wypełni się po brzegi pukają ludziom w szyby. I odlatują z głośnym skrzekiem. Ich piękne długie ogony i wachlarzowate skrzydła stworzone są do wysokich lotów rajskich ptaków, a one i tak zwyczajnie wybierają zaściankowość szarych miast, szarych ludzi i kłótni o poranku. Budząc nas dźwiękiem seri z karabinu. Taka wolność.

I to jest właśnie spokój

Weekendy są jak woda. Przepływają jak widoki za oknem przez które spoglądam w trakcie jazdy, w szary pochmurny dzień. Ta niedziela była jak kolorowy ptak chociaż szara. Spokój był wybawieniem. Zmiana była ukojeniem. Stres ulotnił się jak wiatr. Przed nami mokra asfaltowa droga i las.

Stary las wypierał gonitwę z głowy. Wciągał, ochraniał wyganiał wszelkie niepokoje. Był naprawdę bardzo stary, wielki i tajemniczy. Drzewa bez liści spały ale widziały. Energia mnie wreszcie przytuliła.

Choroby przystanęły na zakręcie. Samochody się naprawiły a egzaminy się zdały. Niepokój odwrócił się na dłuższą chwilę. Mamy okno pogodowe spokoju. Możemy znów płynąć. Może czas nam odpuści i da trochę wolnego a gęsta masa rozrzedzi się na tyle, że zapomnę o ciężkich butach.

Przyszedł luty. Nie muszę się zrywać. Ferie. Jak dobrze pobyć sam na sam ze sobą w dusznym pokoju, kiedy jeszcze inni śpią lub są już w pracy czyli w trybie niewymagającym.

Porządkuję bałagan w głowie. Zapalam białą świecę by wypełnić wnętrze czystą energią. Utrzymać ten stan to priorytet na dziś. Nie przejmować się gównami, nie zarażać zarazami. Wytrwać w spokoju umysłu – oto plan na dziś. Wstajemy z kolan po raz czwarty. Dwa rozbite samochody i choroba S. wraz z nawrotami i błędnymi oraz trafionymi diagnozami za nami. Nastała jasność. Wiemy co robić. Zintegrowane działania nastawione na jeden cel układają klocki w jednej prostej linii. I to jest właśnie cisza. I to jest właśnie spokój.

Teraz wreszcie mogę zatęsknić za lasem.