Piątkowe poranne sprzątanie uwieńczone zostało wieczornym domowym kinem. Pomiędzy obiadem a kolacją zrobiłam 7 kilometrów jestem z siebie dumna. W trakcie wieczornego zalegania wrócił J. z torbą wypchaną darami z Niemiec jak za starych dobrych czasów. Wina, piwa, czekoladki, kawa i Haribo! Zmęczony stawianiem jakiejś wystawy na targach. Połączyliśmy nasze zmęczenia.
Spałam całe siedem godzin. Dieta i chodzenie robi robotę. No ale wino przy sobocie kusi. Trzeba się przygotować na mentalną walkę. Czy wygrasz z winem i czekoladką? Jest szansa. Ale z piankowym Haribo sprawa się komplikuje.
Może pójdę w sobotę na ptaki. Wypełnię głowę obrazami. Powietrze się wychładza. Gawrony wykrakują swoje sprawy na antenie. Idzie jesień.
Mam w głowie książkę, której sobie odmawiam od miesięcy. Anomalia jakiegoś francuskiego pisarza, czy pisarki. Sprawdzę później…
„Anomalia flirtuje z thrillerem i science-fiction, elementy psychologicznej powieści obyczajowej godzi z surrealnymi, puszcza oko do netfliksowych seriali, a zarazem jest ultraliteracką konstrukcją, piętrzącą intertekstualne poziomy. Autorowi faktycznie udało się niemożliwe: stworzył oparty na suspensie bestseller dla szerokiej publiczności, a zarazem dzieło, które zadowoli najbardziej wyrafinowanych czytelników„.
Siedzi mi w umyśle jak obsesja. W nadziei na dobrą, w sensie wreszcie ciekawą lekturę. Większość po obiecujących początkach rozwija przewidywalnie nudne wątki, jak filmy na Netflixsie.
Anomalia to zjawisko nie mieszczące się w określonej normie. A to już pobudza wyobraźnię. Zobaczymy.
Wczoraj postanowiłam wybrać się na popołudniowy spacer. Po siedemnastej to nie mój czas na wychodzenie z domu. Zwykle preferuję poranki. Trochę marszu nie zaszkodzi, po dziesięciu godzinach przy komputerze i rosnącej z tego powodu masie. Zapakowałam do dużej torebki komórkę, portfel i cienką kurtkę. Jakbym przeczuwała burzę, która przyszła dopiero w nocy. Zaduch na ulicy przypominał pełnię lata, a nie październikową jesień. Hałas miasta wgryzał się w uszy jak robak. Skrzyżowania dudniły falą przelewających się samochodów, a powietrze było ciężkie od unoszącego się pyłu nad maskami zmęczonych kierowców.
Nie miałam siły. Marsz sprawiał mi trudność jak wymuszony bieg po długiej pracy. Nie dawał również upragnionej ulgi. Zmusiłam się do zrobienia kółka wokół parku i już czułam nadmiar ciężkości całego dnia. Jakieś 2 kilometry. Wystarczy. To jednak nie był mój dobry dzień. Wracając przy drodze między parkiem a stacją benzynową, na wzniesieniu zauważyłam jakieś dziwne fioletowe kwiaty. Nie znam takich roślin. Wspięłam się na górkę, żeby zobaczyć sporą plantację jasnofioletowych krokusów. Krokusy w październiku! Niesamowite.
Zawsze warto się ruszyć. Zawsze warto wyjść, mówię wtedy swojemu mózgowi… i jeść mniejszy obiad! Zapanuj wreszcie nad tym. Zapanuję.
W nocy zamykałam okna. Wiatr walił deszczem po szybach. W burzowych grzmotach było coś niepokojącego.
Dzisiaj planuję dłuższy spacer. Ale rano. Jak dojdą książki.
Viktor Franki, W poszukiwaniu sensu to kolejna rozpoczęta książka. Nasłuchałam się o niej u podcasterów nie raz, teraz wiem, że całkiem słusznie. Psycholog czy psychiatra, który przeżył piekło ma narzędzia, żeby przez mroczne ścieżki przeprowadzić innych. To jest siła takich książek. Czasami wystarczy jedna rozmowa, jeden wschód słońca, jeden gest aby podnieść się i wrócić do szeregu. Czasem nic nie wskrzesi obojętności, znieczulenia, które popchnie do ostatniej fazy depresji. Umysł zawsze będzie zagadką. A my zawsze żądamy odpowiedzi nawet gdy jej nie ma.
Dobre czasy zawsze mijają i nic nie jest stabilne. Dobre mija zanim naprawdę się zagości. Zauważymy tylko stratę. Strata boli najbardziej. Później przychodzi następna i następna… A na końcu rodzi się obojętność. Emocje, rozbujane w młodości cichną z wiekiem. Jakby przestawały być potrzebne. Może tak ma być. A może to kolejna sztuczka naszych umysłów.
Kolejna niedziela nie wywołuje już takiego stresu przed poniedziałkiem jak kiedyś. To czego nie zrobiłam nie odbija się już tak bardzo wyrzutami. Mój wewnętrzny krytyk słabnie. I to właśnie jest pozytywną stroną, o której nawet nie marzyłam. Mogę leżeć i naprawdę nic nie robić. Zamiast zrywać się biec do kuchni jak każdego ranka, mogę zwolnić się z obróbki warzyw w planowanym obiedzie czy śniadaniu, przed lub po obrobionych zadaniach tekstowych w komputerze. Nie ładuję baterii aparatu, żeby zdążyć na poranne mgły nad polami. To akurat nie jest dobre. Ale nie powoduje zadyszki przed biegunką niedzielną w mojej głowie. Sztuka odpuszczania rodzi się wraz z obojętnością. W tym przypadku umysł ratuje nam życie lub odkłada zawał na później. Coś nas chroni przed zagładą. Umysł zasłania nam oczy. Umniejsza. Rozgrzesza. Nie popycha. Taka reakcja obronna przed ciągłym truchtaniem wokół rzeczy.
Tak w ogóle nigdy nie lubiłam niedziel. Ten podział zawsze mnie przytłaczał. Od dzieciństwa czułam lęk przed tym dniem, który zawsze był do dupy i nigdy nie dawał mi komfortu wypoczynku. Przy dobranocce ogarniał mnie strach przed poniedziałkowym wejściem do szkoły, a w dorosłości przed drzwiami pracy wywoływał sensacje żołądkowe. Dlaczego tak późno odkryłam w sobie wiarę, że mogę robić coś samodzielnie. Nauka jest lepsza z dobrych książek a praca ciekawsza gdy sam sobie stworzysz etat. Nikt nas nie uczy satysfakcji. Nawet nie uświadamia czym może być na tym łez padole. Ktoś ustanawia normy jak chore przykazania, a my jak te owce… Przedszkole, szkoła, studia, magister , samochód, mieszkanie…, ku*wa, czyje to marzenia? Na pewno nie moje. Ale ta bajeczka działa. Bo tak jak wszyscy, tak i ty musisz znaleźć miejsce w szeregu. Jak na porannej zbiórce w Auschwitz, ktoś przydzieli ci pracę, która innym jest potrzebna ale nigdy tobie. Z ciebie wysysa soki, upuszcza krew. Im wcześniej wyjdziesz poza schemat, tym szybciej się uratujesz. Jeśli się nigdy nie odważysz. Zobojętniejesz.
Odwaga. Tego nie uczą naszych dzieci. Łatwo się domyślić dlaczego.
Kolejna książka o twórczym pisaniu. Tym razem Julii Cameron. O tak, czekałam na nową motywację. Autorka proponuje tzw. „Poranne strony”. Pisz codziennie 3 strony a otworzysz furtkę do swojej podświadomości. To jak poranna medytacja. Lejek pomysłów z małych cząsteczek życia. Uciszasz gadziego mózgu, który wzgardza wszystkim co tworzysz. Dziennik przebłysków trafia do mnie jak ziarno. Organizacja jednak, wymaga sporej kreatywności. Ale dla chcącego… 3 strony, też brzmi złowieszczo i jak je wykroić pisząc na tablecie?! Ale dostęp do tajemniczych zasobów w mojej głowie brzmi zachęcająco i wzbudza dreszcz emocji. Jestem na tak. Szkoda, że dziś sobota…
W czwartek byłam w galerii. 7 kilometrów na piechotę pozwoliło mi spalić lunch i obiad w dwie godziny. Empik, toaleta, ciuchy, których nie było w odpowiednim rozmiarze i powrót w pełnym słońcu zaznaczył wczesną jesień kroplami potu w zgięciach łokci i kolan.
Na skrzyżowaniu podszedł do mnie trzydziestolatek, Polak z prośbą o kasę na jedzenie. A niespełna 300 metrów dalej, kobieta, Polka spytała czy mam złotówkę. Już dawno w moim mieście nikt mnie nie prosił o pieniądze. Jak widać dobra zmiana nie podniosła dobrostanu mieszkańców. A za złotówkę już bułki nie kupisz. No chyba, że trzy, a czwartą dostaniesz za pół ceny. Ale co tego, jak nie masz na trzy pierwsze? Cud spadającej inflacji nie pogłaskał bułkowoczów.
Jedyne pocieszenie, to fakt, że w tej strefie klimatycznej wrzesień będzie drugim sierpniem i ciepłe miesiące nam się rozmnożą jak modliszki we Wrocławiu. Zimy zamienią się w jesień, a wiosny w lata. Komary będą się rozmnażać cały rok. Kleszcze przedłużą igraszki z naszą skórą do pięciu miesięcy, a muchy będą z nami cały rok na zmianę z gzami. O pierwotniakach i pasożytach nie wspomnę…
Ale czy wystarczy nam wody?
Od 2002 roku w Polsce obchodzimy Światowy Dzień Drzewa. Jak w październiku nie ruszymy do urn, za rok nie będzie co świętować.
Dwie godziny nieróbstwa są dla mnie wydarzeniem miesiąca. Odpoczynek. Uczę się jego jak modlitwy. Oddychanie pomaga. Zmniejszam ilość zadań. Głęboka praca tylko do środy. Od czwartku tylko obróbki ale zmęczenie z trzech dni poniewiera mój umysł. Ćwiczę odpoczynek.
Od 17. do 18:30 bezmyślnie oglądam telewizję. Nie mogłam zasnąć. Pól głowy pulsuje jakby prawa strona chciała się gdzieś urwać. Nie wytrzymuję biorę proszki. Chwila ulgi. Odpoczywam.
Leżę.
Obiecałam sobie pisać codziennie. Kreatywne pisanie. Akurat.
Za oknem 28 stopni. Powietrze jak przed burzą. Nie do wiary, już jesień.
Nie są rozległe. Chociaż, może, jak widać nie wiem o nich wszystkiego. Krążą różne legendy. Również taka, że kiedyś olbrzymie, ciągnące się aż do miasta, po wojnie zostały osuszone do wielkości niewielkiego błotniska. Teraz obchodzę je dookoła wraz ze stawem w niecałą godzinkę. Czasem wydłużam sobie spacer wybierając którąś ścieżkę saren, zwykle łączy się z wyjeżdżoną przez leśników trawiasto błotną drogę… Nie tym razem.
Ta doprowadziła mnie do nieznanego punktu gdzie błoto było bardziej rzadkie, więcej powalonych drzew z wystrzelonymi do góry korzeniami i trawą żubrówką? Nie poznaję. Grunt zaczynał się zapadać jak w złym śnie a nerwowe obroty wokół własnej osi pogłębiały tylko dezorientację. Gdzie ja kur*a jestem, wrzeszczał mój wewnętrzny krytyk. Co to za miejsce?
Pewnie to małe stado dzików zrobiło sobie legowiska i zmieniły krajobraz z kolorowych mchów w zryte szerokimi nozdrzami czarne błotnisko, klepisko. Nawet potok nie przypominał siebie. Z prostego nudnego paska wody zmienił się w powykręcaną wstęgę. Gdzie ja jestem? Nawigacja nie jest moją mocną stroną, ale zawsze wiedziałam gdzie są moje buki, a gdzie iglaki, słowem wszystko to co zwykle, znajome – rozpoznawalne. Cholera, muszę włączyć dane, i ustawić mapy na staw. …Ale cisza! Ta cisza do mnie krzyczy. Rusz się! Instynkt. Tak w takiej ciszy włącza się instynkt. Muszę trzymać się potoku zanim mapy ruszą. Wzdłuż potoku, to jedyna właściwa opcja. Tak zrobię. Ale w kierunku… Za plecami. Tak. Rzadsze drzewa. Prześwity w koronach olch i buków. Tam. Tylko tam może być droga. Cisza gęstnieje.
Ale uczucie. Strach. Umiarkowany, ale jednak…
Jak na prawdziwych bagnach. Postukiwania dzięciołów i kowalików cichną. W dali tylko zawodzi, a raczej wyje dzięcioł czarny. Tyle zieleni i mnóstwo powalonych drzew utaplanych w niewielkich oczkach wody. Małe seledynowe żabki wskakują w panice do wody przy każdym kroku. Wykroty w różnych fazach rozkładu są porośnięte mchami i małymi białymi grzybkami. Wilgoć paruje mleczną mgłą. Zapach dzików…, a może bobrów unosi się w przestrzeni. Na pewno jest tu „kopiec” wydry usypany jak mrowisko tyle, że w miejsce igieł zwierzak nasypał pełno drobnych gałązek. Lepiej tam nie podchodzić.
Nie widać śladów saren. Więc to zła droga. Trochę w lewo, pod górkę. Tak! Wdrapię się na szczyt. Stamtąd zobaczę… Górka jest stroma, mokre kalosze nie trzymają się podłoża. Mokre liście działają jak ślizgawka. Jednak trzymam pion, już tyle razy zaliczałam w tych lasach glebę, że mięśnie przekazały mózgowi wiadomość, żeby zbytnio nie prostować kolan i podchodzić bokiem do ściany. Widać nory lisów ukryte pomiędzy korzeniami… a tak w ogóle, dalej cisza. Tylko w sąsiedztwie drapieżników jest cichsza od innych. Nieskończenie cicha. Pot spływa mi po twarzy. J. będzie miał ubaw. A później mnie opie*oli. Ale…
No. Chyba coś kojarzę, dół przede mną… a za nim, moje znane bagno z niewyrośniętymi dębami i iglakami. Zatrzymuję się, żeby rozejrzeć się jeszcze raz. Spójrz w niebo. Tak! Korony drzew są zwarte i pojawiły się brzozy. Białe chmury na sinoniebieskim niebie. Strach z paniką zamienia się w taki zwyczajny strach samotnych leśnych spacerów. Zaczynają piszczeć sikorki i raniuszki. Dywan jeszcze zielonych krzewów borówki zaczyna rozciągać swój dywan. Resztki jagód na gałązkach koją pragnienie lepiej niż woda, której nie chciało mi się pakować. Cisza rozwiała się w resztkach mgły i skrzydłach ptaków. Dobrze. Poznaję. Jeszcze dwa kroki i znajoma droga… a po środku w trawie ciemno brązowy kapelusz koźlarza. Dolinka Koźlarzy! Właśnie zaczynają „kwitnąć” w nogach swoich matek brzóz. Dla nich życie zaczyna się na nowo… A ja, cóż… jestem na właściwej drodze. Oby.
Oglądamy filmy. Taki nasz wieczorny odpoczynek. Dla mojego syna stał się prawie obsesją. Ma listę na, której odhacza produkcje od Wes’a Andersona poprzez Andreja Tarkowskiego (co wzbudza we mnie mieszane uczucia), w środku inni, których nazwisk nie pamiętam. A na końcu dziwaczne perełki z różnych platform, których treści ulatują jak dym. Nie powiem, nierzadko się nudzę, ale są momenty olśnienia, to dobrze wpływa na moją pisaninę. Później mam czas na podcasty…, a później znowu leci nowy stary hit. I tak w kółko.
Jest jeden reżyser, który potrafi cudownie roztaczać mrok w cichym akompaniamencie niepokoju i mgły – to Jeremy Saulnier. Powstrzymać mrok . Rzadkość. Polecam.
Dołączyłam do jego listy Ciało, Małgorzaty Szumowskiej. Był zaskoczony.
A w najbliżej przyszłości stawiam na Górę Waszyngtona (Infinite Storm, 2022). O którym, jakby za cicho moim zdaniem.
Mrok jest w ludziach. Sami sobie wymyślili to pojęcie. Zdefiniowali jako ciemną szarość pojawiającą się po zachodzie słońca lub po zgaszeniu światła. Bardziej podoba mi się „wydarzenie odległe, zapomniane, niewyjaśnione”, ponieważ nosi w sobie pierwiastek zagadki. Jako cecha charakteru jest, jakby smutną nazwą sąsiada, po którym nikt się nie spodziewał, że zakopie listonosza pod płotem. Dla mnie mrok to mgła. Musi być mgła, żeby z jej wnętrza w smugach szarości wydobywał się bliżej nieokreślony kształt. Mgła to przedsionek mroku, noc to jej środek. Koniec ma kolor czarny. Jest cichy i niezauważalny .
Kiedy jeszcze wakacje toczą się w swoim spokojnym torem, piątki są gwiazdami, które lśnią jak podwójne nagrody na sierpniowym nieboskłonie. Tak dobrze bywa tylko czasami. A ten czas szybko znika. Świerszcze pod tarasem koncertują przez prawie całą noc. Najedzone ważki poszły już spać. Staw topi się w bezkarnych komarach. A noc gorąca jak widać. A od Hanki miały być zimne wieczory i ranki.
Po co nam ta jesień? Tak sobie myślę, że gdyby globalne ocieplenie ruszyło z kopyta, wydłużyłoby się nasze lato. To byłby duży plus. Kiedy wreszcie rzeczywistość przestanie dzielić się na wakacje i rok szkolny…
Odpuszczam sobie wrześniowe lęki. Komfort ciszy wciąga mnie bez granic. Niech sobie sami robią kolację.
Z tarasu wyganiają mnie spadające na tablet ćmy. Ciemność gęstnieje. Czas zacząć trzecią część dnia. Białe wino czeka w lodówce. Jest dobrze, jest dobrze, jest dobrze… jest.
Spotkania z tymi oczami jest zawsze rodzajem pewnej cudowności, która przynosi ukojenie. Uwielbiam ten stan. Ten kontakt leczy rozproszone umysły. Uspokaja. Przenosi. Polecam
Odpocznij sobie. Znajdź wygodne miejsce. Uspokój myśli… Tak właśnie robię. Czytam sobie i oddycham miarowo. Tak właśnie robię po dzisiejszej porcji pracy.
I wszystko byłoby dobrze gdyby nie dręczące myśli o nadchodzących spotkaniach. Niby nic a jednak, urodziny syncia zorganizować trzeba. Bolesność, polega na tym, że właściwie nie dla niego, ale dla dręczących pytań gości, którzy zwykle zapominają, po co się w tym dniu gromadzą przy torcie, a który to z kolei dobierany jest według ich preferencji, ponieważ solenizant akurat tortów i ciast nie trawi.
Kiedy zorganizujemy się szybciutko z zakupami zostanie nam wysłuchiwanie, kto aktualnie umarł, a kto zaraz podzieli jego los. Później, kto chory, jak chory, kto źle leczył, nie zapisał, nie pomógł, nie wiedział… ale żyje. Tylko jak długo. I jeszcze zwłoki księdza wyciągnięte ze stawu, okropność. A mnie to wczoraj, tu zaczęło boleć…
Kolejne pytania. No, ale co słychać. Źle wyglądasz. Przytyłaś? Później pytania przechodzą w przesłuchania, przesłuchania w monologi, monologi w życiowe prawdy. Atmosfera spada proporcjonalnie do ilości nekronowinek. Odpocznij sobie.
Odpocznij sobie, ale nie zapomnij odebrać tortu o ósmej! I herbacie. Bez herbatki się nie obejdzie. Kup jeszcze warzywa na sałatkę albo na leczo, i owoce. Tak, kolorowe owoce i serwetki. Jakoś wytrzymam, później odpocznę.
Trzeba posprzątać i trochę przemeblować. Może ściągnąć tę wykładzinę?
Nie chce mi się. No to odpocznij!
Odpoczywaj. Idź na taras, może chociaż sąsiad nie przerwie ci lektury. Nie ma szans. To piątek. Łatwo wymyślić garść niecierpiących zwłoki informacji. I od nowa… Baran, nie żyje, znaleźli go leżał na łóżku, jakby spał… No, ale jak się tyle piło… Jutro już będzie ciszej, bo wnuki tamtego wyjadą… A jak pracowałem w spółdzielni… wolne 30 minut na czytanie jak przeleciały jak Izaura.