Archiwa kategorii: Zapiski z cienia

Syndrom oszusta

Wreszcie tochę piszę i zaczynam żyć. Oddycham. Zredukowałam ilość pracy do realnego minimum. Walczę z wypaleniem. Uczę się odpoczywać. Jestem dość wystarczająca jak głoszą kołczowie. Wracam do siebie. Przytulam siebie i opiekuję się sobą. Uwolniony czas przeznaczam na spacery. Jest dobrze, a nawet świetnie, jednak jeszcze za krótko więc nie ufam do końca tym stanom świadomości. Obserwuję i kontroluję. Przywołuję siebie do porządku. Jestem swoim strażnikiem. Pomógł mi w tym jeden sen… Ale o tym innym razem.

Leczę się z pracoholizmu, który jak się okazuje po wewnętrznym śledztwie bierze się z syndromu oszusta. To takie proste i logiczne ale żeby do tego dojść trzeba przewalić tony literatury o narcyzach, mieć kilka przebłysków i jeden sen. Mimo to lądując na klepisku życia ze swoim małym oświeceniem nigdy nie wiadomo czy za chwilę nie wypłynie z tej rzeki jakiś śmierdzący but. Jednakowoż warto było uświadomić sobie źródło strachu. Ściągnąć płaszcz z mgły z ramion i z mózgu. Poczuć ulgę. Ruszyć przed siebie ku przeznaczeniu z wypielęgnowanym instynktem. Nie raz przywoływać siebie do pionu. Uświadomić sobie błędy na ścieżce do uzdrowienia by w ostatecznym rachunku kroczyć jak maszyna. W stronę światła…

Syndrom oszusta: Naukowe spojrzenie na wewnętrznego krytyka

Czym jest syndrom oszusta?

Syndrom oszusta (ang. Impostor Syndrome) to zjawisko psychologiczne polegające na przekonaniu jednostki, że jej sukcesy są przypadkowe, niezasłużone, a uznanie otoczenia nieadekwatne do jej rzeczywistych kompetencji. Osoby doświadczające tego syndromu często żyją w lęku przed „zdemaskowaniem” – boją się, że inni odkryją, iż są „nie dość dobre” lub „niewystarczająco kompetentne”.

Choć syndrom oszusta nie jest zaburzeniem psychicznym w sensie klinicznym, został szeroko opisany w psychologii od lat 70. XX wieku. Pierwsze badania przeprowadziły Pauline Clance i Suzanne Imes, które zauważyły, że wiele kobiet odnoszących sukcesy nie potrafiło zaakceptować swoich osiągnięć.

Objawy syndromu oszusta:

• Przypisywanie sukcesów czynnikom zewnętrznym (szczęściu, przypadkowi, życzliwości innych).

• Chroniczne poczucie, że „oszukujemy” innych udając kompetencję.

• Nadmierna samokrytyka, perfekcjonizm, porównywanie się do innych.

• Strach przed porażką lub sukcesem (bo może wzbudzić większe oczekiwania).

• Odrzucanie komplementów i uznania.

Kogo dotyczy syndrom oszusta?

Syndrom oszusta może dotyczyć każdego, niezależnie od płci, wieku czy poziomu wykształcenia – od studentów, przez artystów, aż po liderów, lekarzy i naukowców. Wysoka samoświadomość, empatia i wrażliwość mogą nawet sprzyjać występowaniu tego syndromu.

Inspirujące spojrzenie: Czy naprawdę jesteś „oszustem”… czy po prostu rośniesz?

To, że czujesz niepewność, często oznacza, że rozwijasz się, przekraczasz swoje granice i uczysz się nowych rzeczy. Ludzie, którzy nie mają żadnych wątpliwości co do swoich kompetencji, mogą… po prostu nie dostrzegać własnych błędów (efekt Dunninga-Krugera).

Albert Einstein powiedział:

“Czuję się nieustannie przereklamowany. Moja praca nie zasługuje na taką uwagę.”

Podobnie mówili Maya Angelou, Michelle Obama, Emma Watson czy Tom Hanks. A jednak to właśnie ci ludzie zmienili świat – mimo (albo dzięki?) swoim wątpliwościom.

Jak sobie radzić z syndromem oszusta?

(Naukowe i praktyczne wskazówki)

1. Rozpoznaj wzorce myślenia – Zauważ, kiedy umniejszasz swoje osiągnięcia i zadaj sobie pytanie: Czy to fakt, czy tylko interpretacja?

2. Zbieraj dowody na swoje kompetencje – Prowadź dziennik sukcesów, zapisuj pozytywne opinie i osiągnięcia.

3. Mów o tym – Dziel się swoimi obawami z zaufanymi osobami. Najczęściej usłyszysz: „Ja też tak mam!”

4. Praktykuj współczucie wobec siebie (self-compassion) – Nie musisz być perfekcyjny/a, by być wartościowy/a.

5. Zamień „oszustwo” na „uczenie się” – Jeśli coś jest trudne, to nie znaczy, że się do tego nie nadajesz. To znaczy, że… się uczysz.

Inspiracja na koniec: Zasługujesz, by być tu, gdzie jesteś

Zamień myśl „Nie jestem wystarczająco dobry/a” na:

„Wciąż się uczę – i to jest w porządku”.

Zamiast czekać na „moment, w którym poczuję się gotowy/a”, działaj z miejsca, w którym jesteś teraz. Twoje wątpliwości są dowodem wrażliwości, a nie słabości.

Pytania

Czy syndrom oszusta to choroba?

Nie, to zjawisko psychologiczne, a nie jednostka chorobowa. Jednak może wpływać na zdrowie psychiczne, samoocenę i decyzje zawodowe.

Czy dotyczy tylko kobiet?

Nie. Choć pierwotnie badany głównie u kobiet, obecnie wiemy, że dotyka także wielu mężczyzn, zwłaszcza w zawodach wymagających wysokiej odpowiedzialności.

Jak odróżnić pokorę od syndromu oszusta?

Pokora to świadomość swoich mocnych i słabych stron. Syndrom oszusta polega na nieuznawaniu własnych sukcesów i ciągłym podważaniu siebie.

Jaśniej

Kolejny ranek w atmosferze niczego. Oczekiwania na coś, co daje obietnicę cudu mentalnego. Doznanie, które nigdy nie nadchodzi.

Jaśnieje za szybami. Całkiem niepotrzebnie. Półmrok z przaśnymi lampkami na balkonach rozświeca przestrzeń kolorami. Światełka dają ukojenie. A nawet uspokojenie. Migoczą daleką przeszłością niemal dzieciństwem jak połyskujący na kremowej czapce z pomponem wielki złoty pająk z zielonym błyszczącym kamieniem. Broszka, którą dostałam od cioci Bogdy. Spontanicznie, ponieważ spodobał mi się na czapkach jej synów. Podtrzymując opadającą na oczy górną część. Dobry prezent dla malucha lubiącego błyskotki. Czasem dostajemy coś znienacka. Po latach domagania się szarpania o wszystko. Proszę masz. I już.

Dary.

Przychodzą gdy już nie ma na nic nadziei. Zjawiają się jak ludzie po latach z dobrą nowiną. Niespodziewanie. Dotychczas przyciągaliśmy samo zło, a tu proszę niespodzianka. W punkcie zwątpienia świat z nas zadrwi dając iskierkę nadziei. I życie toczy się innym torem. Tym lepszym. Błyszczącym. Nieprzewidywalnym. I niech nie zawraca. Żadna myśl niech się nie cofa w rejony, które już były. Chcę nowego. Niech się toczy.

Jeszcze jaśniej.

Prawie ósma P. śpi w najlepsze. Zmywarka buczy. Pralka obraca w bębnie pościel przywracając biel jasnym paskom. Jest jakby spokojnie, wdech – wydech. Monitor komputera czule się wygasza, nie narzuca. Ale leciutko przypomina ile dziś czasu pochłonie. Mojego biednego czasu.

Dzwony.

Ósma. Dzwony wydobywające się z brzucha kościoła wystającego znad mojego parapetu przypominają dzwony piekieł. Tak je nazwał J. po pierwszej nocy. Od tej pory nic już nie było jak dawniej. Uniesienia, miłość, czułość, zazdrość, dzieci, choroby, rehabilitacja, terapie, strach, stres, depresja, wypalenie, brak czasu, brak pieniędzy. Tworzenie, zarabianie, zarabianie coraz więcej zarabiania i znów choroby i znów wypalenie. Tkanka życia z dziurami i przetarciami… ale jednak. Zaskoczenia. Przebłyski światła pomiędzy linią mroku. Zanim lub przed tym gdy wszystko runie lub znowu nas wystraszy na dobre. Nie myślimy już tak intensywnie. Robimy stop klatki. Tu i teraz sprawdza się najlepiej. Chociaż nie jest do końca wystarczające.

A jednak łagodzi lęki.

Wygładza ataki paniki. Nieuleczalne staje się wyleczone na zawsze. Zanim kolejna choroba nie zaskoczy nas we śnie. Wszystko płynie.

Pełnia nie pozwala się wyspać. Tylko na chwilę. Zmęczenie zawsze wygrywa. Zasypia nad zupą. Resetuje przeszłość. Ruszamy z nowymi siłami. Mam nadzieję, że przesilenie nam sprzyja. Zapalam białą świecę. Oczyszczam atmosferę. Przywołuję dobrą energię i wypędzam choroby z mojego domu. Niech światło działa znowu na naszą korzyść.

grudzień 2024

Światło mnie przepełnia

6:00. Sąsiadka przestała się wydzierać. Od wczoraj trwała w swoim flow zabierając mi moją ciszę. Ale teraz wszystko wraca do normy. Nie muszę się zrywać. Czas czeka uśpiony w kąciku. Nikt się niczego nie domaga. J. skroluje cichutko obok Tik Toka, niewiele mówi. Za oknem wiosna rozciąga pelerynę z wilgotnego powietrza. Wdycham je z wdzięcznością. Chce mi się nad morze i do lasu. Mam nadzieję że piątkowe ciągi gospodarcze nie popsują mi tego. Mam dużo energii, może nie zużyję jej na porządki i publikowanie. Może uda się gdzieś wyrwać. Choćby z własnego umysłu.

Wczoraj przemierzyliśmy całe miasto. Woda nad zalewem przybrała barwę niepokojąco siną jednak płoty mienią się różnymi kolorami. W trawie pachną obłędnie fiołki. Słodycz roznosi się od oblokowiska po rzekę. Wiosenne wędrówki przynoszą ukojenie. Zatem dobrze się dzieje. Wyrywam się w stronę chmur. Światło mnie przepełnia. Dostaję więcej snów i energii. Taki pakiet wiosenny. Zmysły wraz z roślinami budzą się do życia. Cyklicznie i co roku w tej samej konfiguracji. Winien, ma.

Zatapiam się w woni. Płynę przed siebie. Odczytuję znaki. Spisuję sny. Unoszę się na fali. Śnię na jawie. Czuję się jak szamanka. Integruję z przyrodą, wypełniam jej subtelne ciało i przenikam do niej jak tlen. Kiedyś we śnie umarłam po to by teraz odradzać się w nowej formie. Kto wie może to prawda. Może mam nieodkrytą moc i za chwilę wszystkie problemy się skończą.

Kiedy moje miasto robi się magiczne

Spacerowanie moich chwil oddechu staje się magiczny gdy z murów wybuchają pierwsze barwy żółcieni. Tak. To ten czas.

Idę wtedy na oślep wzdłuż refleksów. Pływam na jawie. Z kocim spokojem przemierzam przestrzeń. Mrużę oczy i wciągam słodkie zapachy forsycji i fiołków. Płynę.

Spokój rozlewa się po płucach delikatną mgłą. Ptaki wchodzą na najwyższe stopnie kwiko-ćwierków. Przeszywają.

Na sobie mam mniej.

Mniej zmartwień. Mniej myśli. Mniej zadań. Nareszcie coś odpuszcza i pozwala dziać się rzeczom w harmonii. Nawet przytrafia mi się ukojenie. Małe ocalenie.

Deszcz

Deszcz. Nie wiedziałam, że może tak dobrze się kojarzyć. Dawać spokój i wytchnienie pomimo kolejnej nieprzespanej nocy w chorobach, wymiotach, biegunkach obrzękach kaszlach. Coś się zmienia. Ale wizyta we Wrocławiu nas nie ominie. Drugi tydzień covidowo w tym zaścianku zagościło się jak u siebie. Słowo precz nie istnieje dla tej materii. Nie ma litości. Znęca się nad S. jak potwór bez empatii. Jak narcyz potrzebuje uwagi i nie myśli o zmianie.

Deszcz. Uspokaja. Zagłusza kaszel. Deszcz zmywa niepokój. Wycisza. Rysuję nieśmiało nowy scenariusz.

Wczoraj wyszłam. Spacer był wybawieniem. Jak spacerniak. Moja cela dalej nie posprzątana tonie w butelkach po wodzie i obierkach po jabłkach. Czas się ciągnie i rozwleka. W ustach gorycz i spalenizna. Deszcz uderza kroplami o blaszany parapet. Przyspiesza. Srok nie słychać. Szarość.

Czas wziąć prysznic i zaparzyć rumianek. Deszcz.

Ktoś niepewnie schodzi po kamiennych schodach. Przyśpiesza.

I tak zmoknie.

Jak dobry sen

Miarowy turkot inhalatora i kaszel. Codzienny rytuał. Drugi tydzień bez większych zmian. Poranna euforia po godzinie zamienia się w zmęczenie. To gówno nie przechodzi. Zmienia się jedynie w lżejsze formy. Inne rodzaje snu. Majaki na jawie.

Mdłości utrzymują się nie pozwalając normalnie zjeść. Ale to akurat dobrze dla nadmiaru kilogramów. Takie oczyszczenie jeszcze nikomu nie zaszkodziło. No może S. ale on już przybrał trochę na wadze.

Szary poranek przeradza się w słoneczny obrazek obfitości. Widziałam krokusy w parku i przekwitające przebiśniegi. Wiosna przychodzi cicho. Wypełnia przestrzeń między drzewami i zabudowaniami mojego miasta. Może otworzy drzwi percepcji do innego światła, które wreszcie nas uzdrowi i pozwoli żyć w kolejnym wymiarze.

Na razie nie wychylam się. Zastygam w oczekiwaniu na lepszy nastrój. Nie daję zabrać się temu, który przelewa czarną smolę pomiędzy mózgiem i jelitami. Nie wpadam w czarną dziurę. Zachowuję spokój. Nie daję się. Nie rozmyślam. Nie użalam. A jednak coś mogłoby drgnąć. Jakiś pierwszy pączek mógłby mnie przytulić jak dobry sen.

I sroki

Pływam w spokoju. Po ostatnich bombach lękowych przyszło ukojenie. Cisza, czarno za oknem. Nieurodzony jeszcze poranek nieśmiało przyjmuje tupanie małych patykowatych stóp na parapecie. Czasem trzeszczącą nieznanego pochodzenia maszynę jak czołg wlekący się po zmęczonym asfalcie. Kilka kroków i szuranie szpadlem. Może spadł śnieg? Nie sprawdzę. Nikt mnie nie wygoni z łóżka. Nie teraz.

Na wietrze lądują małe kulki. Nie są podobne do gradu ani do śniegu. Lekkie przypominają raczej styropian pocierany przez złośliwe dziecko na lekcji plastyki. Dwie siatki płotów przecięte błotnistą drogą i my po środku w kapturach i ziemiste czarnych kurtkach chroniących przed utratą ciepła. Codzienny spacer przerodził się w rutynę. Spacer, pisanie, spacer, pisanie… Pogoda szara. Ołowiane niebo nie przepuszcza słońca. Zapowiadany mróz nie pojawił się tego dnia więc błoto przyczepiło się do naszych podeszw jak smoła. Ciężkie kroki i oddechy. To my. Maszyna parowa. Codzienny wyrzut sumienia niedokończonych spraw i niespełnionych snów. Pretensji za życie i lęki na przyszłość generowane notorycznie przez chore mózgi: że aparat nienoszony, jelita w rozsypce, leki, szpital, kontrola, co dalej?

I jeszcze komisja wojskowa. Kolejny niezdany test prawa jazdy. Zły format nadziei nie przylega do ciała. Praktycznie nie istnieje. A jednak za sprawą nieznanego światła coś porusza się w snach przywodząc cząsteczki nieokreślonego szczęścia z dalekich pokładów nieświadomości, które od paru dni próbują ję przebić przez niezrozumiałe sny o zielonych furtkach blokujących tłum ludzi na mojej spacerowej ulicy. Te sny dają wytchnienie chociaż do końca nie pamiętam co w nich się przewijało, odczucia każą mi myśleć o czymś dobrym, nienazwanym, nienachalnym. Jakaś iskra znów pokazuje mi drogę, każe przetwarzać informacje. Budować nowe. Taka mała wiosna… a jednak blokada.

Zza płotu wyjrzał pęd jeżyny. Czy to nie dziwne, że o tej porze jego liście są ciemnozielone a igły czerwone jak krew. Jakby zimy nigdy tu nie było. A może obudził się za wcześnie jak kotki na wierzbie koło pola. Wiosna przychodzi z roku na rok szybciej niż umysł zdąży ją zarejestrować. Jednak cząsteczki powietrza nadal się whają i szybko wycofują kiedy szron pokrywa szyby samochodów o poranku. A jednak to już nie to. To już nie zimowe przesilenie. Coś ruszyło pradawnym cyklem przemiany w stronę słońca. Alchemiczne przebudzenie. Uczucie świeżości i początku. Wyrastanie. Przemienianie.

Nerwowy lot kosa gdy zapada zmrok przywołuje transformację na którą liczę. Głos sikorek z piskliwej formy zmienił się na nitkowate metaliczne popiskiwania. Sokół w swej nieskończonej wędrówce przysiadł na mojej lipie obok latarni. Szary jak sowa monitoruje teren. Widzi to wredna sroka. Zaraz podleci i wygoni go z gałęzi swoim diabelskim skrzekiem. Nikt tu nie lubi obcych. To jedyna prawda tego skrawka bytu. Nikt tu nie lubi obcych!

Zwłaszcza dzikich. Z innymi piórami. Nikt tego nie zmieści w swoim wąskim umyśle. Odruch obronny. Sroki są w tym najlepsze. One nie znoszą wszystkich. Zagadką staje się się fakt dlaczego nie budują gniazd w lesie, a na miejsca swych skomplikowanych domów wybierają właśnie miasta. Są blisko z ludźmi. Zakochują się w ich nienawiści. Wyganiają innych a gdy już naczynie złośliwości wypełni się po brzegi pukają ludziom w szyby. I odlatują z głośnym skrzekiem. Ich piękne długie ogony i wachlarzowate skrzydła stworzone są do wysokich lotów rajskich ptaków, a one i tak zwyczajnie wybierają zaściankowość szarych miast, szarych ludzi i kłótni o poranku. Budząc nas dźwiękiem seri z karabinu. Taka wolność.

Zapchany

Zapchany informacjami umysł ma już dość czytania.

Jakiś wirus zalał mgłą synapsy. Przepełnienie, nadmiar, zmęczenie.

Wszystko dzieje się jak we śnie. Dziwaczne kadry z dzieciństwa przeplatają się ze smutkiem istnienia. Płaczące wewnętrzne dziecko. Pocieszam, wspieram, przytulam.

Przechodzę na drugą stronę kadru. W końcu jestem w swoim filmie. Rzeczywistość jest tylko moja. Manekiny zostały we śnie i na ulicy zdarzeń. Nic nie znaczą. Jest tylko moja postać. Ależ to rzeczywiste. Chyba mi odbija.

Nie ma miejsca na przemyślenia. Gorączka. Zapchane, przepełnione kształty nie mieszczą się w dłoniach. Ciężkość bytu wygrywa. Choroba rozwija się jak wąż. Sponiewiera nasze ciała. Wyciska ostatnie poty i wypluwa rodzinnie za rogiem istnienia. Będziemy dochodzić do siebie tygodniami. A tu taka piękna wiosna. Jaka szkoda.

Może las? Jeśli dobrze się poukłada…

Co się dzieje w mojej głowie od rana w takie dni jak ten?

Nie lubię tych pseudo spokojnych niedziel gdy wewnątrz mnie kumulują się niepewności i zadania na przyszły tydzień. Intuicja i złe podszepty zbierają się na cotygodniowe zebranie w moim żołądku.

Niedziela, żaden to odpoczynek, Tylko tupanie nogami na niewidzialnej bieżni przed startem. Coraz więcej niepewności. Coraz mniej czasu. Coraz mniej pomysłów. Przychodzę że światłości a zmierzam do nikąd. Wrażenie bezsensu i łapania do kupy zdarzeń trzyma mnie w podejrzliwości. Nadmiernej czujności. Odbiera cel. Rozmywa radość życia.

Piątek był raczej obiecujący. Przywołujący dobre wrażenia. Pełen pracy i odpoczynku wyzwalał radość. Cząsteczki spełnienia. Chwila wolności w głowie. Dobrej samotności. J. Cały dzień pracował. S. Przy komputerze w nieustannej walce z potworami, a P. Spełniał swoje pasje przy oglądaniu kolejnych przecudownych filmów do których nie dałam się namówić. W przerwie poszedł po piwo. Natrafił na pijanego sąsiada, któremu pomógł wczłapac się na pierwsze piętro. To nie było proste zadanie bo potwór waży prawie tonę. Pomógł mu pozamukać auto i pozbierać porozrzucane w śniegu kluczyki, komórki itp. Nieszczęśnikowi zbiła się flaszka pocieszycielka. Wysmarował krwią ściany do pierwszego piętra i ramię kurtki mojego syna…

Zawsze pomagamy nieudacznikom w nieustającej beznadziei nie lecząc przyszłości. Jutro żona krzykiem pogardzi jego bytem. Ich Walentynki nie będą należeć do udanych. Ukochana butelka wódki rozsypała się w pył dezynfekując schody. Piotrka dobre uczynki nie zostaną zapisane na kartach moralnych dokonań. Nikt nie będzie tego pamiętał. Nawet sam użytkownik alkoholowej nieświadomości.

A dzisiaj cicho. Jakby świat na chwilę zamilkł. Zaraz ósma. Wskazówka niespiesznie dobije godzinę. Od śniadania do kolacji. Zakończy kolejny rozdział. Mycie i rósł.

Może las? Jeśli dobrze się poukłada. Zmusić się do wstania. Na to jak na życie nie ma wciąż przepisu.

Przejrzystość w kadrze i w umyśle

Chodzę tam i marznę. Stojąc na pokrytym kożuchem szronu murku próbuję utrzymać równowagę między taflą podążającą w nurcie brunatną wodą a trzciną wyrastającą z zapadającego się bagniska. Jeden fałszywy ruch i wpadnę do rzeki. Wystraszę Ławicę czarnych ryb. Złamię nogę lub rękę, wolę nie myśleć .Wyrabiam zatem konsekwentnie harmonię ruchów. Powolne zintegrowane z ciałem kroki bez wychyleń na boki. Obroty z dostawianiem stopy do stopy na trzy, jak w wojsku. Kolana zgięte. Żadnych zbytecznych ruchów. Głębokie oddechy, Skanowanie ciała i terenu. Składanie mięśni i siatki ścięgien. Jestem gotowa.

Drzewa na przeciwległym brzegu są szare. Splątane tło dla mojej czarnej sylwetki. Mróz nic na nich nie namalował. Nie pokrył białym nalotem. Szkoda. Niektóre jak wierzby błyszczą brązami a inne nieznane mi gatunki przyjmują barwę rudą. To istny gąszcz. Patyki, kijki, badyle. Poskręcane zwarte nieprzepuszczalne struktury. Tylko ptaki mogą się w nich odnaleźć, w nich przemieszczać w różnych płaszczyznach, podskakiwać i lądować. Człowiek raczej traci wzrok w takiej plątaninie. Jego gałki oczne są prymitywne mogą reagować w tych warunkach tylko na ruch lub na zastygły obraz gdy coś już dłużej jest statyczne. I on sam jest stały. W biegu jest ślepy jak kret.

Dlatego moment siadania jest kluczowy. Lot i lądowanie. Lot i siadanie. Widzenie. Trzeba to sobie wyćwiczyć jak stanie na jednej nodze. Inaczej zawsze będzie za późno. Inaczej ptak skończy swój posiłek niezauważony. A to często się zdarza bo do tego poza godami jest stworzony. Do niewidzialności.

Przychodzę tu głównie dla niego. Pojawia się częściej niż w zeszłym roku. Jego pisk przecina powietrze. Ultra dźwięki przeszywają mózg jak skalpelem. Ten metaliczny przenikliwy ton to jego wizytówka, przecinający ostrzem rzeczywistość, wyrazisty prawie bolesny krzyk w przestrzeni.

Wpada do wody jak kamień by po sekundzie pojawić się ze srebrną rybą w dziobie na gałęzi. Następnie okłada ją z każdej strony rytmicznymi uderzeniami o drzewo do momentu aż ta wreszcie przestanie machać ogonem. Rytuał trwa kilka minut czasem dłużej wtedy jest idealny czas na robienie zdjęć. Wtedy jest szansa na uchwycenie tej dzikości, głodu życia. Później jeszcze chwila gdy oszołomiona ale jeszcze żywa ryba znika w jego wnętrzu. Wtedy jego ciałko porusza się w takt jej ostatnich podrygów jak zawiązany worek, który trzyma w środku wijącego się węża.

Tak wygląda jego życie. Przysmaki życia zatopione w mroźnej wodzie. Świeżość poranka i piękno błękitów, turkusów splecionych z rudobrązowym egzotycznym stylem w smutnym pseudozimowym śpiącym mieście.

Gdy się dobrze skupię mam mnóstwo zdjęć i wszechogarniający spokój. Flow. Ten obraz gwarantuje najwyższy stopień skupienia. Wszystko znika. Stop klatka. Jest tylko on. Manifestacja natury w najczystszej formie. Medytacja. Mroźna świeżość poranka. Oddech. I przejrzystość w kadrze. I w umyśle. Połączenie z Wszechświatem. Ukojenie.