Telefon zadzwonił dwa razy. Akurat gdy wyszłam spod prysznica. S. zdenerwowany poinformował mnie, że miotła jest do dupy i nie zbiera. Głos miał płaczący ale to bardziej niemoc malowała jego słowa na czarno. Uspokoiłam go po matczynemu i pochwaliłam młodego człowieka za włożony trud zgodnie z dekalogiem mówiącym, że nie efekt ale praca włożona w efekt jest najważniejsza. Nie zmienia to faktu, że już w piątek czeka mnie wyjazd z bagien do krainy mycia, prania i sprzątania. Na razie odpycham tę myśl na tył głowy i biorę się do pracy jakby umysłowej. Umysłem ogarniam pranie, obiad i siadam do pisania. P. zafiksowany na filmach dalej wynajduje tytuły z otchłani staroci jak z wielkiej czarnej dziury i ogląda je z miną delektującego się sztuką najwyższych lotów konesera. Mnie już to po prostu wkurwia. Ale co ja mogę… Na obsesję nie ma rady.
Dzień toczy się dalej.
Byłam z P. Na szybkim ponad dwukilometrowym marszem naszą ulubioną trasą. Na tle Ślęży wzbiły się błotniaki. Obraz pozostał na dłużej w komórkach nerwowych produkujących w mojej głowie wolność.
Zanim zacznę doprowadzać mieszkanie do używalności czeka mnie moment nieuwagi. Zastygania i liści za oknem. Myślenia o niczym.
A może skoczymy do Doliny Baryczy? Zagaił J. niespodziewanie…





























