Deszcz. Nie wiedziałam, że może tak dobrze się kojarzyć. Dawać spokój i wytchnienie pomimo kolejnej nieprzespanej nocy w chorobach, wymiotach, biegunkach obrzękach kaszlach. Coś się zmienia. Ale wizyta we Wrocławiu nas nie ominie. Drugi tydzień covidowo w tym zaścianku zagościło się jak u siebie. Słowo precz nie istnieje dla tej materii. Nie ma litości. Znęca się nad S. jak potwór bez empatii. Jak narcyz potrzebuje uwagi i nie myśli o zmianie.
Deszcz. Uspokaja. Zagłusza kaszel. Deszcz zmywa niepokój. Wycisza. Rysuję nieśmiało nowy scenariusz.
Wczoraj wyszłam. Spacer był wybawieniem. Jak spacerniak. Moja cela dalej nie posprzątana tonie w butelkach po wodzie i obierkach po jabłkach. Czas się ciągnie i rozwleka. W ustach gorycz i spalenizna. Deszcz uderza kroplami o blaszany parapet. Przyspiesza. Srok nie słychać. Szarość.
Czas wziąć prysznic i zaparzyć rumianek. Deszcz.
Ktoś niepewnie schodzi po kamiennych schodach. Przyśpiesza.
I tak zmoknie.