Poranek przywitał nas śniegiem. Moje snucia o żółto czerwonej jesieni mogę sobie zamieść pod dywanami razem z innymi dżdżystymi rozważaniami. Jest biało. Nikt nie walczy z tym faktem. Wszystko wygląda inaczej i burzy wczorajsze struktury i faktury. Powietrze zmieniło zapach na zimowy. Zrobiło się jaśniej. Białe kontrastuje z soczystą zielenią dobrze nawodnionego trawnika. Dając złudzenie świeżości. Ale wszyscy wiedzą, że pod tą kołderką ukrywa się błotnisty potwór, który śmieszkując przykleja nam mięsiste drugie podeszwy do butów. Dla niewprawionych w tych bagnistych przeprawach może to zakończyć się nawet jednostronnym łokciowo-kolanowym upadkiem, zetknięciem z nieprzyjazną masą. Wtedy nikt nas nie uchroni przed jadem przekleństw i dodatkowym praniem. To nie jest dobra pora na spacerki. Lepiej przeczekać w zaciszu te akrobacje pogody zanim nadejdzie prawdziwa zima lub powróci spokojna przewidywalna jesień.
Dzisiaj raczej nie wyjdę. J. niech kupi brakujące herbaty zieloną i czarną, które skończyły się jednocześnie. Bagietki, szeroki szczypior, natkę pietruszki i coś jeszcze do tego, czego teraz nie mogę wygenerować.
Zgaszone światła pomagają poukładać wrażenia sensoryczne w spokojny nieatakujący przepływ. Brzęcząca lodówka nadaje cichy ton podróży w nieznane. Tupanie na klatce przechodzą z bardzo głośnego niepokojącego rytmu w cichnące, zanikające górne partie. Tylko dzwony piekieł przerywają szlachetną ciszę waleniem metalu o metal, zaznaczając swą martwą egzystencję o ósmej rano każdego dnia, wbijając się sztucznym antyrytmem w naturalne cykle dnia i pór roku krzycząc zaciekle wiernym do ucha jestem więc biję!
Tyko gawrony ucichły. Nie słyszę ich rozmów w trakcie monitorujących teren lotów nad głowami nieświadomych ludzi schowanych pod przezroczystymi daszkami przystanków autobusowych. Dzisiaj jakby zrezygnowały. Zostały w ukryciu. Na swoich miejscach. Może czekają na rozwój wypadków, korzystnych jak sądzę dla ich plemienia. Na zamieć lub chociaż bardziej intensywniejsze opady niż te aktualne. A może wyprowadziły się z naszego podwórka na dobre. Wtedy pozostaną nam tylko leniwe gołębie ze swoimi wiecznie pustymi brzuchami oraz operacyjne grupy szaro brązowych wróbli ukrywających się w pajęczynie gałązek żywopłotów, cierpliwie czekające na rozkaz do wrzaskolotu wybuchając zwartą chmurą znienacka przy twarzy bogu ducha winnym przechodniu w wełnianej czapce z matresa.
I tak zawsze to coś.