Archiwa tagu: #martwić

Więc, czym się tu martwić…

Poniedziałek rozpoczął się niedbale. Wraz z kolanem S. rozbolała ręka. Diagnoza idzie w stronę dny moczanowej ale potwierdzenie możemy dostać dopiero w środę. Na razie z bólem „serca”, kolana i dłoni pojechał do szkoły. W końcu klasa maturalna do czegoś zobowiązuje.

Bronię się przed poniedziałkową rutyną. Ciągle marzę o zmianie tego życia, a raczej miejsca. I wszystkich czynności związanych z tym przytłaczającym krajobrazem. Prozaiczną prozą życia. Mdłą jak kafelki w łazience. Powtarzalną jak rachunki za prąd. To już nawet nie marzenie ale potrzeba zaspokojenia pierwszej potrzeby. Jak oddychanie.

Słyszę monotonny, jednostajny, drażniący dźwięk śmieciarki. Będę go słyszeć do końca życia. Chyba, że sztuczna inteligencja skonstruuje nam latające wywózki śmieci. Na razie grozi mi głuchota od analogowego hałasu tego miasta.

Na odpoczynek w ciszy nie ma co liczyć. Tak samo na zmianę. Zmiana – jest tylko oszustwem mojej małej głowy. Nie mogę jej nawet rozpocząć a co dopiero wdrożyć. Działam wydeptaną ścieżką neuronalną od pracy do wypłaty przez slalom zobowiązań, wyrzutów sumienia i sieczkę zadań wymykających się nieubłaganemu czasowi.

Bądź tu i teraz, mawia klasyk. Ale wiem, że teraz nie istnieje. Chociaż ktoś mądry wyliczył, że to tylko 3 sekundy? Skąd to wiedział? O tym już nie napisano. Przeszłość nie istnieje jeszcze bardziej a przyszłość dopiero nadejdzie, więc nie ma nic. I czym się tu martwić…

Dźwięki są bezlitosne. Rozpędzają się od piątej rano by z natężeniem wszystkich najciemniejszych barw uderzyć o ósmej. Nie słychać już dzieci idących do szkoły, ani ludzi trzaskających w pośpiechu drzwiami samochodu. Nie ma już rozmów z sąsiadami ani awantury o zajęte miejsca parkingowe. Jest tylko zmęczenie. Zobojętnienie zanurzone w nieprzerwanym ciągu taśmowych, niskich dźwięków maszyn. Jak w wielkiej fabryce, która na koniec wypluwa wypranych z uczuć zombiaków. Gdzie jedyną nadzieję stanowi zieleń paprotki na parapecie. Jak w oknie życia.

Już koniec września a ja jeszcze mentalnie nie wyszłam z sierpnia. Umysł nie nadąża za ciałem, a ciało za kratkami w kalendarzu. Wszystko przyspiesza. Rozpędza się. Zjeżdża w dół z górki na rowerze z zepsutymi hamulcami. Na razie nie czujemy końcowego zaskoczenia. Nie przypuszczamy, że ta droga zaraz zakończy się kolejnym upadkiem. Podejrzewamy tylko, że coś idzie nie tak. Że zaraz coś znowu pierdonie. Niestety nie możemy podać nawet przybliżonej daty. Intuicyjnie wyczuwamy, że w przeciągu miesiąca przyjdzie nam się znowu podnosić z kolan i leczyć je szybciutko w oczekiwaniu na kolejny zjazd.

Jedyne co można zrobić to udawać, że ta rzeczywistość po prostu nas nie dotyczy. Być oderwanym. Odklejonym. Ratować siebie i iść spokojnie na spacer w spokojny wczesnojesienny czas. Bez asekuracji. Twarzą w przód z szeroko otwartymi oczyma na przekór wszystkim i wszystkiemu – być.