Niepewność wnika przez wszystkie szczeliny. Niepewnoś w tym czasookresie jest najsilniejsza. Nie sposób się z nią mierzyć ale i nie sposób żyć spokojnie. Można tylko czekać. Cieszyć się na myśl, że w trakcie jeszcze nic się nie obsuwa. Nic się nie wydarza, nic nie zaskakuje. Wszystko stoi na swoich mizernych nóżkach. Może upaść ale jeszcze jeszcze. Nieczekanie na nic jest dobrą odpowiedzią na całą mgłę w głowie. To mi służy. Zamykam bramy. Przetrwam bez nadmiernych potoków strachu. Tym razem będę kamieniem w mojej rzece.
Niedziela niespiesznie rozwija swoje skrzydła. P. tradycyjnie siedzi za długo w łazience zużywając nadmiar wody. Ta woda dudni o ściany wanny. Wzbiera. Dźwięk jest denerwujący jak grad o parapet. Podłoga będzie mokra a na niej wyrośnie rzeźba ulepiona z pomarszczonych ręczników. W tej kwestii od lat nic się nie zmienia. Stałość. Brak progresu.
Jest już późno. Spałam rwanym snem do ósmej. Wędrówki łazienkowe tubylców budziły mnie raz za razem. Gdzie te lata kiedy sen był utratą świadomości na całą noc. Upadkiem zmęczenia i radością poranka z przypływem sił godnym wybuchającego wulkanu. Teraz prosta zmęczenia niezmiennie plasuje się na jednym smutnym poziomie niedospania. Bezenergerycznego ciągu. Leniwej ciągłości życia bez wyskoków. Leniwej duszności. Nabrać wiatru, rozpędu, ulepić szczyty górskie i zjechać z nich na desce na przekór specom od ciśnienia. Takiego przyspieszenia mi trzeba. Takiej przejrzystości umysłu i takiego powietrza. Amen.