Śnieży

Zanim wyrosła jej świadomość była ufna. Wierzyła w tylko dobre intencje. Dorośli istnieli tylko po to, by wspierać i pomagać. Pomagać jej i sobie wzajemnie. Życie było proste. Każdy dzień był radością i ciekawością świata. Przemierzała korytarze myśli, łąki niewiedzy, pustynie naiwności. Odkrywała lasy i morza. Żyła pełnią. Słońce świeciło tylko dla niej. Wystarczyło tylko być cicho.

Puste mieszkanie przemierzała małymi kroczkami. Pustka miała swoją gęstość i smak. Była uśpieniem, zapomnieniem, niewiedzą i normą. Zaglądała pod łóżko za zagubioną kulką i kredką. Później włączała telewizor sprawdzając czy nie puścili jakiejś bajki. Bajka to było coś. Bajka wypełniała 30 minut nadmiaru czasoprzestrzeni. Przewijała nudę. Czas przyspieszał gdy wyimagowany świat poruszał się, skakał i śpiewał. Spragniony wrażeń mały umysł wciągał te kolory jak narkotyk. Niestety, niema. Niestety tylko cisza, przerwa i śnieżenie. Telewizor śnieży. Tak mawiali dorośli. Włączając garstkę poezji w ich kanciaste słowa. Nic nie ma, nic dzisiaj nie puszczą. Śnieży. Wieczorem będzie dziennik. A przed dziennikiem może wieczorynka jeśli ktoś przypomni gdyby czas nagle wyrwał się spod kontroli. Ale co teraz? Nic. Wyłącza telewizor nie tracąc nadziei. Włączy go za 20 minut. 20 minut to czas, w którym może się dużo zmienić. Ktoś na przykład może zmienić zdanie. Ktoś inny może niechcący puścić bajkę albo jakiś film, tak przez przypadek, przez nieuwagę. W końcu ludzie często się mylą. Coś może przerwać śnieżenie. Cisza rozproszy się i opadnie jak mgła na brązowo sraczkowatej podłodze przy brązowych fotelach i meblościance również brązowej jak gdyby nie istniały inne kolory i ukaże się inny wymiar.

Za oknem parapet. Szeroki blaszany, gdyby nie metalowe obicie pewnie też byłby brązowy. Na nim karmnik z jasnej sklejki. Prezent od kogoś, kto miał być bliski i chciał żeby obraz za oknem się zmieniał. Pod daszek przylatywały te dwa szare gołębie i przesiadywały tak godzinami łypiąc swoimi małymi czerwono czarnymi oczami. Ekran okna wyświetlał czasami wróble ale rzadziej inne ptaki. Z brązowego mieszkania można było wyjść na korytarz. Też brązowy. Na przykład do toalety. Jednak tam chodzić nie wolno gdy nikogo nie ma w domu. Był też strych na poddaszu. Pachniał wykrochmaloną pościelą ale tam dostęp blokowały drzwi zamykane wielkim metalowym kluczem. Ale można było posiedzieć na szerokich zakręconych schodach bo na strych też nie wolno chodzić samej. W prawej części korytarza były komórki. Komórki miały kolorowe kłódki a ich drzwi były z drewnianych niecheblowanych desek, z których powypadały sęki. Przez te wielkie bezsękowe oczy otwierał się tajemniczy świat słoików z kompletami i ogórkami oraz bliżej nieokreślonymi masami. Chciała tam wejść. Przyjrzeć się z bliska. Dotknąć zakurzonych złotych denków. Poukładać z nich piramidy. Najpierw jeden rząd z równiusienkimi przerwami. Na nim kolejna warstwa ale krótsza, a później następna i następna aż do momentu gdy na szczycie stanie tylko jeden słoik. To by było coś.

W mieszkaniu przedzielonym prawie na pół meblami. Ta mniejsza podłużna część należała tylko do niej. Tam prowadziła swoje pustelnicze życie. Wśród przedmiotów i zabawek które miały twarze. Te twarze czasem przemawiały, coś chciały, domagały się uwagi, co rusz trzeba było w czymś im pomagać. Ona musiała to robić. Była potrzebna i niezastąpiona. Słuchała ze zrozumieniem ich narzekań. Wykonywała ich polecenia, o wszystkich pamiętała i nikogo nie faforyzowała. Dla niej wszyscy byli ważni. Żółto biały misiek, plastikowa pszczoła z czerwonymi skrzydłami, lalka z którą spała wąchając jej słomkowe włosy. Wszyscy byli zaopiekowani. Wysłuchani i przestawieni bliżej okna, żeby mogli spoglądać przez szybę na karmnik. Gdy obrobiła potrzebujących wchodziła do kuchni. Otwierała z wysiłkiem białe ogromne drzwi. Drzwi nie chciały jej tam wpuścić ale po odpowiednich prośbach i odpowiednio długim naciskaniu na srebrną klamkę w końcu ustępowały. Kuchnia miała ścięty dach, jak na poddaszu, ściany pomalowane wałkiem prezentowały powyginany, pionowy wzór w wiadomym kolorze. Na wprost małe okienko jak w czołgu. Wpuszczało strumień słońca. I wanna. Biała wielka wanna. Jak basen. Stół, taborety, szafki, bojler i zimno. W tym pomieszczeniu panował inny klimat. Było zimno. Zawsze zimno. Ale okienko korciło, zmuszało, namawiało do wyglądania na inną stronę ulicy jak na inny poprzeczny świat. Niestety ona była za mała. Zawsze za niska do tych wszystkich urządzeń. Szafek, półek, luster. Wszystko było za wysoko aż bolała szyja i gardło od ciągłego przechylania głowy, odsuwania się i potykania o te wszystkie przedmioty leżące za piętami. Trzeba było podstawić stołeczek. Stołeczek w odpowiedniej odległości od ściany. Gdy już się udało odmierzyć odpowiedni dystans za okienkiem zobaczyła dachówki i niebo. Wzór okrągło zakończonych brzegów równo poukładanych dachówek falujących na tle chmur. Dach hipnotyzował, przesuwał granice, udawał ruch, wyświetlał krótkie animacje. Coś mówił, ale do końca go nie rozumiała co. Był dziwny ale w niczym nie mógł mierzyć się z telewizorem. Kiedy chłód był nie do wytrzymania trzeba było zejść ze stołka i odstawić go na miejsce. Wejść z powrotem do ciepłego pokoju. Poczuć przez chwilę ciepło na twarzy. Zamknąć z trudem białe drzwi. Usiąść w wielkim fotelu jak dla babci. Skrzyżować nogi po turecku tak jak uczyli w przedszkolu. Włączyć telewizor. Może już nie będzie śnieżył…

Dodaj komentarz